niedziela, 21 lipca 2013

Rozdział XLVII

Rozdział XLVII "Naprawdę jesteś Przyjacielem?"
Blask wschodzącego słońca przebijał się do jej sypialni - padał na twarz dwudziestoletniej kobiety o śniadej karnacji. Zamrugała wielokrotnie, nim otworzyła swoje złote oczy - przetarła je zwiniętą w piąstkę dłonią, leniwymi ruchami odkrywając kołdrę i powstając. Pierwszą wykonaną przez nią czynnością było rozłożenie żaluzji - wszystko, byleby zakryć to słońce. Odgarnęła za ucho kilka kosmyków włosów o czekoladowym zabarwieniu. Podeszła do okna - szybkim i zwinnym ruchem chwyciła biały i koralikowy sznurek od żaluzji, ciągnąc go w dół. Światło wpadało teraz jedynie przez wąskie szparki, a pomieszczenie skryło się w częściowej ciemności. Podeszła do wbudowanej w ścianę, białej szafy - otworzyła ją tylko po to, by wyciągnąć wieszak, z pewnym ubraniem. Zdjęła z niego jasnoszarą sukienkę, odrzucając ją na pozostawione w nieładzie łóżko. Strój miał elegancki krój - jego dół przypominał krótką spódniczkę, zaś góra posiadała pozłacane elementy. Okolice ramion były częściowo zamalowane na bordowo, wyróżniając się na tle całego przebrania. Kagura w błyskawicznym tempie nałożyła na siebie ową sukienkę, pozostawiając na nocnym stoliku kilka dodatków - wpasowujące się w strój rękawice, biała opaska oraz czerwonawy, ozdobny krawat. Sięgnęła po ostatni wspomniany element ubioru, powolnymi ruchami go nakładając. Przerwała w połowie, spoglądając wpierw bok, a następnie - całkiem za siebie. Na parapecie okna znajdowała się pewna koperta. Mikazuchi pewnym ruchem podeszła tam i przyjrzała się z bliska wiadomości.
"Od Przyjaciela."
~ * ~
Złośliwy śmiech rozniósł się po całym budynku gildii Fairy Tail. Nie tyle złośliwy, co...irytujący? To właśnie Natsu Dragneel wydawał z siebie takowe odgłosy, turlając się po drewnianej podłodze i trzymając za brzuch. Część obecnych tam Magów próbowała zignorować Smoczego Zabójcę, zajmując się codziennymi obowiązkami. Druga jednak stała w czymś na wzór okręgu, obserwując jego poczynania. A jeszcze ćwiartka podejmowała nieudane próby uspokojenia różowowłosego. Gray ledwie powstrzymywał się przed wyjściem na środek pomieszczenia i użyciem "siłowego" sposobu. Gdyby nie zakaz Mistrza i Mirajane - ta druga miała do przekazania pewną, rzekomo ważną informację...a Makarov, z uśmiechem na twarzy, siedział na blacie barku, popijając alkohol ze swojej ulubionej, srebrnej piersiówki. Dopiero Erzie udało się uspokoić Dragneel'a - jednym, dość mocnym uderzeniem w brzuch. Ledwie przytomny, siedział teraz przy stoliku, wraz z resztą swojej drużyny. Chociaż...nie tylko on zniechęcił się na pomysł barmanki, stojącej teraz na scenie i rozsyłającej wszystkim radosną aurę.
 - Wiesz, Miruś, nie sądzę, by ten pomysł...wypalił. - wymamrotał Macao, siedząc na stoliku, bezpośrednio przy scenie i popijając sake ze swojego kufla. Tuż obok znajdował się Romeo, przytakujący ojcu. Bo prawdą było, iż mu także nie spodobała się idea, wymyślona przez czarodziejkę Klasy S. Tak samo jak całej męskiej kadrze Wróżek... - Bo jakby to delikatnie ująć... - kontynuował. Przerwał mu dopiero okrzyk innego Maga, co nieco zdziwiło Conbolt'a. Nie codziennie brat pomysłodawczyni sprzeciwia się "kochanej siostrzyczce". Elfman wbiegł na scenę - przechwycił mikrofon, trzymany przez jasnowłosą, która ze zdumieniem przyglądała się jego poczynaniom. Ona postawiła krok do tyłu, zakrywając uszy dłońmi. Strauss postukał przez moment w trzymany przez siebie przedmiot...i rozpoczął krótką przemowę, składającą się jedynie na słowa "To nie jest męskie!". Odłożył mikrofon na swoje miejsce i zeskoczył do reszty, idąc przez kilka sekund na przód...i zalewając się łzami. Nie chciał zranić swojej "małej" siostrzyczki...Mirajane wyszeptała jedynie swoje słynne "ojej", przywracając atmosferę szczęścia i pogody. Odchrząknęła i powróciła do wyjaśnień.
 - Słuchajcie, kwatera została całkiem niedawno odbudowana... - zaczęła, rozkładając ręce i dając wyraźnie do zrozumienia, by wszyscy obecni ją wysłuchali. Praca nad naprawą budynku gildii dobiegła końca kilka godzin temu - wprawdzie została do odbudowania jeszcze część ściany. Ta, z którą uporają się w kilka godzin, przy dobrym tempie. Magowie uznali, że siedziba Fairy Tail jest już odbudowana, a oni mogą powrócić do dawnych zwyczajów. - Bal byłby idealnym pomysłem! - powiedziała nieco głośniejszym tonem, pełnym podekscytowania - Od kiedy jestem w tej gildii, nie pamiętam, by coś takiego było. Fakt, rodzinne spotkania w święta i podobne rzeczy...To miłe, ale czy nie przyda nam się jakiś wyjątek? Poza tym...chyba każda z nas marzy o tym, by choć przez jeden wieczór być księżniczką.
Dziewczyny radośnie wiwatowały. A chłopcom nie pozostało nic innego, jak tylko przytakiwać z niechęcią...
~ * ~
Gdyby nie ten srebrnowłosy szczur, już dawno byłaby w kryjówce...
Ale nie. Ktoś musiał pozbyć się zwłok. Nie mogła ich zakopać - nie miała jak. Po prostu odnalazła pierwszą-lepszą wnękę w skale, gdzie cisnęła ciało nieżyjącego już Maga. Opierała się teraz o pobliskie drzewo, przeglądając swoje bronie. Kilka ukrytych noży - stępionych, jednak bardzo ostrych. Idealnych do ataków z oddali - jeżeli poćwiczy nieco swój cel...Odzyskała już lewą dłoń, mogła wszystko. Zaśmiała się cicho pod nosem, wyciągając sztylety Sai - po dwa, z czego jeden był zakrwawiony.
I oczywiście Magia Krwi.
Dawno jej nie używała, swoją drogą. Wypadałoby zrobić z tejże umiejętności jakiś użytek...Wyciągnęła z kieszeni kawałek materiału. Jasnofioletowy, ze złotą obwódką. Chusta, mająca na celu ukrycie jej tożsamości - dzięki niej widoczne były tylko oczy...cóż, nie są teraz aż tak podobne. Mimo wyleczenia, miesiące spędzone w tamtym szpitalu zrobiły swoje i Mara nie wygląda tak samo jak kiedyś. Podkrążone oczy, zniszczone włosy, które musiała skrócić. Znacznie szczuplejsza sylwetka, z niekiedy wystającymi kośćmi.
Zatęskniła za sobą.
Tą za czasów Torpid Nightmare.
Ale myśli "co by było, gdyby?" już dawno zniknęły. Co by było, gdyby nie napadnięto wtedy na jej dom? Nie stałaby się zła. Co by było, gdyby nigdy nie spotkała Mistrza Bezimiennego? Nie stałaby się gorsza. Co by się stało, gdyby nie dołączyła do Torpid Nightmare?
Nie stałaby się największym złem, jakie znała.
~ * ~
Nie chciały zwlekać - bo co dziwnego jest w grupie rozchichotanych kobiet, poszukujących odpowiedniego stroju na bal? Dla Magów z Fairy Tail - w większości wypoczywających i odliczających godziny do "wieczoru zguby" - to nic. Czego nie można powiedzieć o zwyczajnych przechodniach - bo gdy obrotowe drzwi do galerii handlowej otworzyły się z hukiem, kilkoro potknęło się w tłumie wbiegających do środka czarodziejek. Torby przepełnione zakupami upadły na ziemię, a ludzie - we wszechobecnym hałasie - zaczęli poszukiwać te rzeczy, które należały do nich. Ale one nie zwracały na to uwagi. Wypatrywały ukradkiem sklepu idealnego na tę okazję - takiego, w którym każda z nich znajdzie odpowiednią suknię. Lucy nie liczyła na nic eleganckiego - przez te wszystkie lata, zdążyła przeżyć już wiele podobnych przyjęć. Początkowo starała się wypadać jak najlepiej, a z czasem...znudziło ją to. Wszystko wydawało się przymuszone, te przesadzone kreacje, ta fałszywa życzliwość...Nie liczyła na zbyt długi pobyt - przynajmniej, jeżeli Fairy Tail nie przemieni balu w coś...żywszego? Ceniła sobie ciszę, ale lepszy już chaos, niż przywrócenie wspomnień. Evergreen, w przeciwieństwie do niej, poszukiwała czegoś jak najbardziej okazałego. Zresztą, nie tylko ona - Erza i Juvia nawzajem wymieniały się spostrzeżeniami na temat kolejnych ubrań, a Levy z zachwytem podziwiała owe kroje. Oczywiście, nie dając tego po sobie poznać. Najspokojniejsza z nich wszystkich była Bisca - trzymając za rączkę sześcioletnią Asukę, szła przed siebie i czekała, aż młodsze koleżanki wybiorą coś dla siebie.
Spokój panował w minimalnej ilości.
Przynajmniej, dopóki nie ujrzeli jej...
Sklep, w którym się znajdowała, był gigantyczny - prawdopodobnie jeden z większych na terenie całego centrum. Zawieszone na ścianach części garderoby oraz starannie ułożone przy stanowisku kasy biżuterie nijak się miały do tego, co znajdowało się na samym środku tejże sali. Specjalne podwyższenie utrzymywało manekina, ubranego w pewną suknię. Śnieżnobiała, wydawała się być podzielona na dwie części. Pierwsza - sięgająca kilka centymetrów za kolana, z odważniej uszytym wykończeniem u spodu. Zrobiona z satyny, została przyozdobiona malutkimi diamencikami - te ciemniejsze układały się w serce. Przezroczyste rękawy zakrywały jedynie dolną część ramion - opadały, połyskując. W okolicach biustu znajdowała się srebrna broszka o prostokątnym kształcie, z mocniej zaakcentowanym logiem firmy - zapewne tej, która ową suknię zaprojektowała. Dłonie manekina przykryte były satynowymi rękawicami, a na jednym z palców znajdował się srebrny pierścień z kopią kamienia szafiru. Na szyi spoczywał skromny wisiorek, bez niepotrzebnych dodatków. Druga część kreacji do spód - twardy w dotyku, długi i zajmujący dużo miejsca. Mimo wszystko, mógł powiewać na wietrze, niczym liść.
Była piękna.
Wróżki stały w progu sklepu, przyglądając się jej z niedowierzaniem i radością. Cieszyły swój wzrok najdłużej jak się tylko dało - oczami wyobraźni widziały już siebie same, w tym przebraniu. Spokojnym krokiem kierujące się na parkiet - niemalże od razu przypomniały sobie wcześniejsze słowa Mirajane. "Chyba każda z nas marzy o tym, by choć przez jeden wieczór być księżniczką."
Księżniczki słyną z wyrachowania.
To akurat Lucy wiedziała. Wzięła głęboki wdech, mrużąc oczy i stawiając pierwsze kroki w kierunku ubrania marzeń. Przekroczyła próg. Poczuła nagły powiew wiatru. Ze zdziwieniem i lekkim przerażeniem obserwowała kolejny rozwój wydarzeń - wszystkie obecne z nią dziewczyny, niczym zwierzęta, wybiegły przed siebie i rzuciły na manekina. Obecni w tej części budynku cywile wydali z siebie okrzyki przestraszenia, czym prędzej uciekając z zagrożonego terenu. Pracujące przy tamtym dziale sklepikarki czym prędzej ruszyły w ich ślady - niektórzy zostali za wejściem i podobnie jak Lucy obserwowali rozwój wydarzeń. Niektórzy - bo znaczna większość wolała jak najszybciej opuścić galerię i poczekać, aż kadra szaleńców stamtąd zniknie. Manekin upadł bezwładnie na ziemię - z okolic głowy spadła blond peruka, a w miejscu uderzenia pojawiło się dość widoczne pęknięcie. Członkinie Fairy Tail wyrywały sobie nawzajem sukienkę, wykrzykując swoje imiona i przechodząc do walk wręcz. Gdy każda znalazła sobie kogoś do pojedynkowania się, Evergreen uśmiechnęła się z wyraźną chciwością - weszła zwycięskim krokiem na podwyższenie, unosząc do góry swą "wygraną". Szczęśliwy moment nie trwał zbyt długo - lada moment, została zepchnięta przez Erzę, co zakończyło się bolesnym upadkiem na ziemię. Szkarłatnowłosa podmieniła Zbroję Lotu na codzienny strój, przykładając do swojej postury suknię - powód tej bitwy. Już zaczynała ją nakładać, gdy poczuła zimno w okolicach szyi. Coś lodowatego wręcz i mokrego, usiłowało ją udusić - wodna macka Juvii uniosła Tytanię aż do sufitu, na koniec odrzucając ją w stertę wieszaków, przepełnionych damskimi garniturami. Niebieskowłosa zbliżyła się do podestu...i sekundę później odskoczyła na tył. Levy, stojąc na blacie kasy, co rusz wypisywała z pomocą magii to samo słowo - "ogień". "Łup" został otoczony przez płomienie i tylko czekał, aż ktoś go stamtąd zabierze. Lucy machnęła głową - więc kreacja idealna będzie należała do McGarden. Z jednej strony się cieszyła - w końcu są najlepszymi przyjaciółkami. Z drugiej jednak...Evergreen ciągle leżała nieprzytomna na podłodze, Juvia próbowała uniknąć "wędrującego" za nią ognia, natomiast Erza cały ten czas starała się wydostać ze sterty przewróconych wieszaków i produktów. Levy rzuciła w jeden punkt zaklęcie, wiążące się ze słowem "woda" - część płomieni zniknęła z podwyższenia. Miała wystarczającą ilość miejsca, by udać się po "skarb" i uciec. Nim jednak dobiegła do niego, poczuła nagłe ukłucie w prawe ramię. Zapadając w głęboki sen, ujrzała przyczynę swojego stanu - wbitą w nią, maleńką strzałkę, ozdobioną turkusowym piórkiem. Heartfilia spojrzała wpierw na chowającą się za nią Asukę, a następnie na Biscę - trzymającą w rękach karabin, przepełniony usypiającą amunicją.
 - Ktoś musiał uspokoić to towarzystwo... - wymruczała. Ogień, jakby za dotknięciem magicznej różdżki, zgasł i ukazał przebranie w pełnej kadrze. Teraz już pokryte popiołem, z oderwanym spodem oraz diamencikami rozrzuconymi dookoła.
~ * ~
Powiedzieć...
...czy nie powiedzieć?
Rozmyślania trwały całą podróż. Chciała, by zajęło jej to trochę dłużej - z nadzieją, że nim dojdzie na teren swojej gildii, przemyśli wszystko. Że zadecyduje. Jak na złość, czas przyśpieszył - a ona stała przed wejściem do nowo odbudowanej kwatery. Nic nie różniła się od swojego poprzednika...Kilkupoziomowy budynek z kamienia, na którego szczycie znajdował się dzwon. A pod nim sztandar...pomarańczowy sztandar z logiem Fairy Tail. Brama...potężna brama, posiadająca tablicę z nazwą stowarzyszenia. Widziała ich wszystkich, uśmiechających się i dobrze bawiących już z zewnątrz.
Przerwali te wszystkie czynności, gdy tylko ujrzeli Mavis Vermilion.
Pierwszą Mistrzynię Fairy Tail.
Pchnęła do przodu drzwi, stanęła w progu.
Pierwszy dostrzegł ją Mistrz Makarov.
Uśmiechnął się. Mavis odwzajemniła ten gest. Stęskniła się za Trzecią Generacją...
~ * ~
 - Us...pokój...się!
Smoczy ryk roznosił się po całym kompleksie podziemnych korytarzy. Flare kroczyła właśnie jednym z nich - położonym najbliżej komnaty, w której podtrzymywano owe stworzenie. To, co Fairy Tail przez lata ukrywało, nadając mu nazwę Lumen Histoire. Smoczyca imieniem Cahaya znajdowała się w potężnej komnacie - jak prawie każda w tej kwaterze, przypominała wnętrze jaskini, spowite mrokiem. Stworzenie było przykute żelaznymi łańcuchami do ścian - to bolało. Bolały ją delikatne rany, zadawane co rusz, gdy tylko opierała się o wyostrzoną skałę tuż za nią. Bolało ją to, że nie może nic zrobić - nie może uciec...Do łańcuchów dołączona była obroża. Zakrywająca pysk Cahayii i nie pozwalająca jej na normalne oddychanie. Ledwie przytomna, nie miała dawnej swobody ruchów. Fairy Tail ją chroniło...i zawiodło. Nie pozostało jej nic innego jak miotanie się dookoła i ciągłe przeszkadzanie sprawcom jej obecnego stanu. Flare, przekraczając próg pomieszczenia, ujrzała Kurohebi'ego. Męczył się z podtrzymywaniem łańcuchów i unikaniem ataków Smoczycy, wywoływanych w furii. Flare sięgnęła prawą dłonią po spód swojego warkocza - rozplotła go, pozwalając, by rudawe włosy uniosły się ponad ziemię. Powolnymi ruchami zbliżały się do Białego Smoka - ruchy te stawały się coraz szybsze i szybsze...Kurohebi nie zauważył, kiedy cieńsze kosmyki oplotły szyję oraz ramiona kreatury - zacisnęły się...dusiły ją...
Nikt w Raven Tail nie sądził, że Cahaya może być aż tak...
...uparta.
~ * ~
Siedziała na blacie barku, obok Makarov'a. Obserwowała wydarzenia z kwaterze Fairy Tail ze zdumieniem - gdzieś na uboczu, kilkoro Magów dokańczało naprawę "ostatnich szczegółów". Znaczna większość jednak pracowała nad przeobrażeniem głównego pomieszczenia w...salę balową. Dziewczyny - roześmiane - specjalnie złożyły wszystkie stoliki w jeden, by zrobić więcej miejsca. Siedziały teraz przy nich, pod ścianą z lewej strony, rozmawiając. Dookoła znajdowały się różne pudła - w kilku, Mavis dostrzegła dekoracje. Różnokolorowe lampy, papierowe serpentyny, czy też błyszczące w świetle wiosennego słońca koraliki. Znalazły się jednak takie, odbiegające nieco od pracy - suknie. Zapewne wystarczająco dużo, by każda członkini znalazła coś dla siebie. Mężczyźni także pracowali - choć z mniejszym zapałem. Montowali głośniki przy scenie, poprawiali lampy zawieszone wysoko na suficie oraz przygotowywali alkohol, wynosząc po kilka beczek na raz z piwniczki.
Szykowała się dobra zabawa...tak jej się przynajmniej wydawało.
Nie mogła tego zrobić, nie tutaj, nie teraz.
Nie chciała psuć planów swoim podopiecznym...
~ * ~
Siedziała na parapecie okna, obserwując niebo. Białe chmury sunęły leniwie po błękitnawej przestrzeni, przybierając najróżniejsze kształty. Kagura powinna już dawno znaleźć się w kwaterze Mermaid Heel i zająć się codzienną pracą...Dawno nie była na żadnej misji...a fundusze na mieszkanie się kończyły. To tym powinna zajmować teraz swoje myśli - a nie listem od "Przyjaciela", którego w dalszym ciągu nie otworzyła.
Westchnęła ciężko, na ułamek sekundy przymknęła oczy. Sięgnęła po kopertę, pozostawioną na idealnie pościelonym łożu. Jeszcze raz przeczytała napis. "Od Przyjaciela"...Gdyby tylko wiedziała, kto tym Przyjacielem jest. Otworzyła kopertę. Wyjęła z niej jasnożółtą kartkę, pogniecioną oraz obdartą przy krawędziach. Pismo było ledwie czytelne...ale jakoś dała radę.
A gdy tylko poznała treść wiadomości, jej złote oczy nienaturalnie się rozszerzyły.
I wyszeptała tylko jedno imię.
"Jellal".
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
I said, don't stop, don't stop, don't stop, chapter to me (...)!

Kolejny rozdział - przepraszam, że po tak długim czasie. Ostatnimi czasy - głównie z winy upałów - mam "mały zastój" w pisaniu. Na chwilę obecną, "na zbyciu" mam parę rozdziałów z tej fabuły, a obecnie próbuję dokończyć chapter dotyczący drugiego bloga. Są wakacje, do końca lipca został praktycznie tydzień, a ja chcę te dni wykorzystać. ^^ W każdym razie, przedstawiam wam kolejną część - pojawia się Kagura (załamuję się na sam widok tego, co zrobili z nią ostatnimi czasy w mandze), a także wstęp do balu. Te rozdziały pisałam po pierwszej "tygodniowej trójce" - a że miałam małego wnerwa...cóż. xD Końcówka następnego (lub następnego-następnego - nie pamiętam już) rozdziału będzie nieco dramatyczna. Co do bitwy o sukienkę - po prostu musiałam to napisać. Nie ważne, czy w kwestii balu-nie-dla-dzieci, czy innego - moment ten powstał, by zadebiutować przed przygotowaniami. ^^  

Wspomnę także, iż od kilku tygodni wyznaję nową zasadę - [cenzura!] kanon, fandom lepszy. <3 To, co obecnie dzieje się w mandze, po prostu mnie załamuje. Spodziewałam się, że te sześć rozdziałów przyniesie coś ciekawego - a tu jedynie Zeref i Mavis mnie zainteresowali. Nowa saga zaczyna się tak jak zwykle - drużyna Natsu (obowiązkowo!) w składzie Mistrza Nakama Power, Ekshibicjonisty z PMS (bo Gray'a też zaczynają psuć ostatnimi czasy), Lucy (która wcale taka silna nie jest...i ciągle chodzi w mini), Erza (...) i Wendy (...dwunastolatka na poważną misję? Really?). Taka grupa zaczyna się nudzić - do tego ciągle powtarzane motywy. Począwszy od nużących już dowcipów typu akcja "Włammy się do domu Lucy", po drażniący fan-serwis, aż do przewidywalnej fabuły - znając życie pomęczą się z "tymi złymi", by nagle odnaleźć w sobie siłę i wygrać. Przepraszam, a co z innymi postaciami? W FT są o wiele ciekawsze charaktery, niżeli główne, które znamy już wystarczająco dokładnie. Ale nie, po co...zostawmy ich w zagadce, przecież stara ekipa nigdy się nie znudzi!

Dość już jednak moich marudzeń. :3 Ostatnimi czasy zaczęłam słuchać K-Popu (koreańska muzyka popularna) - póki co tylko dwie piosenki. Początkowo nie byłam do nich przekonana (azjatyckie języki przypominają mi seplenienie...nie wiem, czemu), z czasem jednak melodie zaczęły wpadać w ucho. ^^ + znalazłam dość pocieszną piosenkę zespołu Foster The People, o tytule Don't Stop (Color on the Walls). Pocieszna, bo gdy ją przesłuchałam, mój humor od razu się poprawił. Jutro też idę do kina na film Jeździec Znikąd - niestety w pełnej polskiej wersji językowej, bo muszę zabrać dziesięcioletniego kuzyna (sama byłam dzieckiem i nienawidziłam wtedy czytania napisów na ekranie xD). Oglądała któraś z was? :P

czwartek, 11 lipca 2013

Rozdział XLVI

Rozdział XLVI "Wróg"
Wzgórze. Nic się nie zmieniło od jej ostatniej wizyty...
Widok ten sam. Na ruiny domu. Domu, w którym niegdyś mieszkała...z rodziną. Z rodziną, której już nie miała, i której nigdy nie odzyska.
Szła przed siebie, spojrzeniem poszukując tego miejsca. Właściwego miejsca - najwyższego pagórka, przyozdobionego drzewem. Drzewem pozbawionym liści, pod którym znajdowała się płyta. Doszła tam. Przyjrzała się kamiennemu podium, z wypisanym imieniem "Amanda". Gdzieś tam, w głębi ziemi leży jej ciało. Ciało tej małej dziewczynki, którą zabiła.
Kiedyś...kiedyś, gdy czuła żal...to była jej słabość.
Amanda była, jest i będzie jej słabością.
 - Nigdy więcej... - wyszeptała. Krążyła dookoła płyty, nie zdejmując z niej swego spojrzenia. Lodowatego spojrzenia, wyrażającego ból. Niechęć. Gniew. Tyle uczuć, w jednej parze oczu. Nie wahała się. Nigdy więcej nie zawaha się tylko ze względu na tą parszywą, martwą dziewczynkę...
Jedno uderzenie.
Jedno mocne uderzenie pięścią wystarczyło, by rozbić płytę na tysiące maleńkich kawałków.
Pierwsze krople wiosennego deszczu zaczęły spadać z nieba.
~ * ~
Pierwsze promienie porannego słońca przywróciły wyspę do życia.
Ale Mavis nie mogła napawać się tym widokiem. Przynajmniej nie teraz...Nie brała ze sobą niczego - była Duchem. Zwyczajną zjawą, która w realnym życiu nie powinna mieć praw. Nie powinna chodzić beztrosko po ziemi. Nie powinna rozmawiać z bliskimi sobie podopiecznymi. Nie powinna nawet posiadać kontaktu z naturą na wyspie...Szła przed siebie, krokiem spokojnym jak zawsze. Dokładnie obserwowała otoczenie, wzdychając z tęsknotą co jakiś czas. Wiedziała, że tamten sen, ciągle powtarzający się sen, nie jest przypadkiem. Nie mogła tym razem zignorować niebezpieczeństwa - nie po raz kolejny. Komu innemu może wyżalić się ze swoich przypuszczeń, jak nie własnej gildii? Fairy Tail...Po raz pierwszy od kilku dni uśmiechnęła się. Szczerze, promiennie tak samo, jak wschodzące słońce.
 - Mam nadzieję, że Trzecia Generacja przywróciła już swoje życia do porządku... - mruknęła sama do siebie. Dłonią otarła spływające po policzku łzy - siedem lat z pewnością wywołało piętno na najmłodszych Magach. Mavis z jednej strony obwiniała siebie o to - że jej zaklęcie nie było wystarczająco silne, że musiała ich przetrzymać w ochronnej barierze przez tyle lat...Jednakże, gdyby nie ten czyn, najsilniejsi członkowie Trzeciej Generacji już dawno by nie żyli...
Uratowała im życia.
I teraz pragnęła dla nich wszystkiego, co najlepsze. Najlepszego życia. Dobrobytu. Przyjaźni...i miłości. Czegoś, czego ona nie doznała za życia.
Doszła na niewielką plażę - o tej porze, jak i podczas zachodów słońca, miejsce to było jednym z najpiękniejszych na wyspie. Tafla wody, w której odbijał się blask. Złocisty piach, którym kroczyła.
Zatrzymała się.
Przez moment...przez dosłownie ułamek sekundy poczuła coś. Aurę...Mroczną aurę. Złą, taką, której nigdy nie zastała na Tenrou.
Ruszyła dalej. Zniknęła, rozpływając się w powietrzu...i nie wiedząc, że ktoś...ktoś obcy czai się w pobliżu.
Ten obcy poszukiwał Zeref'a.
Ten obcy miał na imię Ivan.
Ivan Dreyar.
~ * ~
Siedziała na skałce, nieopodal dawnej kwatery gildii. Tej, która służyła Magom za schronienie, za dom podczas ich siedmioletniej nieobecności. Wciąż należała do Fairy Tail - a Cana lubiła tam przebywać, zwłaszcza w ostatnim czasie. Podwórze za budynkiem było idealnym miejscem do rozmyślań - trzymała przed sobą talię kart. Jedyne, czym się różniły, to barwy - każda jednak była pozłacana po bokach, przyozdobiona pewnymi insygniami. Jednym, zwinnym ruchem rzuciła je wszystkie na ziemię - upadły w równym rządku. Mocniejszy powiew wiatru odwrócił część z nich, ukazując pełne obrazy - jakby średniowieczne dzieła, przelane na karty. Cana skrzyżowała ręce na piersiach, uważnie przyglądając się każdej z osobna - aż w końcu uśmiechnęła się, z często spotykaną u niej pewnością. Bez wahania sięgnęła po jeden egzemplarz ze swej talii - ten o ciemnofioletowym zabarwieniu, z wizerunkiem lśniących gwiazd, układających się w zodiak.
 - Doskonale...
Powoli zaczęła schodzić ze skały, przyglądając się wybranej karcie i obracając ją co rusz w dłoni. Krótkimi krokami, zmierzała do wnętrza dawnej kwatery - a z niej do wyjścia. Powinna pomóc reszcie przy odbudowie, która wkrótce dobiegnie końca...ale najpierw nauczy się czegoś. A przynajmniej spróbuje. Już w środku, zajęła jedno z miejsc przy barze - blat był zakurzony, podobnie jak wszystkie stoliki. W nogach jej krzesła znajdowały się świeże pajęczyny, lecz Canie to nie przeszkadzało. Starła trochę kurzu, by w "czystym" miejscu odłożyć talię i wybraną kartę. Palcem lewej dłoni, rysowała na utworzonej z kurzu powłoce przeróżne wzory. Najczęściej gwiazdy. Jednocześnie nie spuszczała oczu z właściwego malunku. Musi przyznać, nieskromnie - była całkiem dobrą wróżbitką. W dzieciństwie "bawiła się" w czarodziejkę-jasnowidza - a każda z jej "wizji" sprawdzała się. Niektóre po dłuższym czasie, ale jednak. Teraz zamierzała spróbować czegoś...nowego. Z pomocą kart oraz nocnego nieba, pokrytego nieskończoną ilością gwiazd. Było zbyt wcześnie, a ona tylko przygotowała swoje pole do popisu. Z nadzieją, że się uda.
Co dziwniejsze, specjalnie nie zabrała ze sobą alkoholu.
~ * ~
Nikt nie mógł jej rozpoznać...
...ale życie, jako uchodźca było nie do wytrzymania.
Od kilku dni...a może i tygodni...była sama. Bez wsparcia, ze świadomością, że Sabertooth prawdopodobnie nie istnieje. Minerva nie martwiła się o swoich kompanów - nic z tych rzeczy. Na chwilę obecną najważniejsza była ona sama - wciąż ranna po tamtej bitwie, zmuszona do tułaczki. Przeklinała Yukino Agurię - gdyby nie ona i jej duszki, Szablozębni z pewnością powróciliby na miejsce najlepszych. Jiemma nie byłby dla niej problemem - Minerva posiadała miano najpotężniejszego Maga w swojej gildii, silniejszego od podstarzałego Mistrza.
Mogła nią władać.
Mogła zostać królową.
Teraz działa na własną rękę. Nie ma już sprzymierzeńców, przydatnych do powodzenia jej planów. Nie zamierzała się poddać - prędzej, czy później, władza powróci. Narzuciła na głowę kaptur brudnego, skórzanego płaszcza - tylko tyle miała, tylko tyle zyskała. Nie mogła ukazać swej twarzy. Nie mogła sobie pozwolić na chociażby jeden czar, bo mogłaby wydać tożsamość. Miała tą głupią świadomość. Świadomość, że przez niepowodzenie patałachów z Sabertooth jest poszukiwana w połowie Fiore. Zatrzymała się. Idąc przyśpieszonym krokiem przez leśną ścieżkę, dostrzegła to. Przymocowany do drzewa, list gończy. Zerwała go. Ujrzała swoją twarz, naszkicowaną najstaranniej, jak tylko mogła.
Nikt jej nie widział.
Wykorzystała ten moment.
W dłoni, w której trzymała wiadomość, utworzyła się szkarłatka kula energii. Płonęła. Zniknęła, pochłaniając ze sobą list i pozostawiając po nim raptem popiół. Ruszyła dalej...
Zakodowała w pamięci informację. Informację dla ludzi, którzy ją teraz szukają, którzy chcą ją osadzić w więzieniu Rady na resztę życia...
POSZUKIWANA
Minerva.
Lat około dwadzieścia.
Wysoka kobieta o szczupłej sylwetce. Opalona karnacja, leszczynowe oczy. Czarne włosy, z fioletowymi pasmami. 
Prawdopodobnie ubrana w niebieską suknię, z wizerunkiem tygrysa szablozębnego.
Oskarżona o uczestnictwo w bitwie gildii, prawdopodobnie pomysłodawczyni. Możliwe, iż współuczestniczyła w oblężeniu kwatery gildii Fairy Tail, nieopodal Magnolii.
Wszelkie informacje o miejscu jej pobytu oraz samej oskarżonej bezpośrednio kierować do siedziby Rady Magii. 
Koszt: odpowiedni do zasług.
Skryła się za drzewami. I czekała. Czekała na tą gildię uciekinierów, wiedząc, że będą się gdzieś w pobliżu kręcić. Tyle informacji, tyle poszukiwań...wpadła na ich trop. Z łatwością posunie się do przodu w swojej misji.
A tymczasem, dostrzegła swe odbicie w pobliskiej kałuży.
Powiew wiatru zrzucił z jej głowy kaptur.
Wysoka kobieta, wychudzona ze względu na brak pożywienia. Karnacja wciąż opalona, lecz niebo bledsza. Pod leszczynowymi oczami bez jakiegokolwiek błysku znajdowały się cienie zmęczenia. Niegdyś idealnie ułożona fryzura, teraz była zniszczona - pojedyncze kosmyki włosów uciekały z warkoczy, same były już brudne i potargane. Fioletowe pasma powoli znikały, wtapiając się w naturalniejszą barwę. Spod płaszcza wystawały resztki poszarpanej sukni. Zakurzonej, brudnej, z karykaturą tygrysa.
 Nie tak powinna wyglądać królowa...
...ale to się wkrótce zmieni.
Uśmiechnęła się. Chciwie, niemalże psychicznie. Narzuciła kaptur z powrotem, kucając.
Szli.
Zbliżali się do niewielkiej polany, którą tak obserwowała. Znajdowała się na tyle daleko, by wszystko słyszeć i jednocześnie by pozostać niezauważoną.
Wystarczyło czekać...
~ * ~
 - Mówiłam, by zrobić wcześniej postój!
Ultear pragnęła, by Meredy była wolna. By odzyskała swoje dzieciństwo, to, którego nigdy wcześniej nie zaznała. Faktem jednak było, iż niekiedy, jej "córeczka" zachowywała się irytująco. Albo dała jej zły przykład, albo odezwał się nastoletni bunt. Różowowłosa czarodziejka chodziła podenerwowana - jej policzki pokrywały rumieńce złości, a oczy były przymrużone, nieufnie mierząc...wszystko dookoła. Usiadła tureckim sposobem na ziemi, dając wyraźnie do zrozumienia, iż tego dnia nie zamierza pomagać w rozkładaniu obozu, poszukiwaniach pożywienia...ogółem, w niczym. Jellal ledwie wytrzymywał tą ciężką atmosferę - dla niego, mężczyzny, było to dość zrozumiałe. Gdyby nie to, że spór "matki i córki" toczył się od opuszczenia przez nich okolic Magnolii...a konkretniej miejsca, gdzie przebywała Ona. Osoba, o której nie chciał nawet wspominać, o której próbował zapomnieć...chciał zapomnieć? Nie...nie chciał. Ale musiał. Dla dobra swojego i gildii, nie mógł więcej o niej myśleć.
Erza Scarlet nie mogła dla niego istnieć.
Bez słowa odszedł. Ultear wiedziała, dlaczego - szanowała to. Szanowała jego próby, w nadziei, że kiedyś zacznie rozmyślać o czymś innym, niż pewna, szkarłatnowłosa piękność z Fairy Tail. Spojrzała niepewnie na Meredy - wciąż naburmuszoną i milczącą. Westchnęła ciężko, klękając i przechodząc do rozkładania obozu.
Szło jej to...dość mozolnie.
Ta wszechogarniająca cisza...gorzej, niż z Jellal'em. Ultear w tej niepewności zaczęła robić...sama nie wiedziała, co. Po prostu trzymała w dłoniach dwie grubsze gałęzie, uderzając nimi o siebie.
 - Więc... - próbowała zacząć rozmowę. O czymkolwiek. Byleby Meredy nie była taka...ponura? Pyskata? Rozwydrzona!? Przypływ złości sprawił, że oba gałęzie w ułamku sekundy zakończyły swój żywot...Odrzuciła je, połamane na bok, zwijając się w kłębek.
 - Nie chodzi mi o wasze głupie wymysły, jeżeli o to Ci chodzi, Ul. - warknęła cicho. Ultear spróbowała na nią spojrzeć, z krztą nadziei - ale Meredy zdążyła odwrócić spojrzenie.
Westchnęła po raz kolejny.
Nim minęło te siedem lat, byłam mniej więcej w jej wieku...pomyślała z niechęcią, zaciskając usta w cienką kreskę, a oczy przymykając. Ale nie zachowywałam się, jak rozpuszczony bachor.
~ * ~
On - siedział na kamienistym wzgórzu. Za nim roznosił się pustostan - jakby półpustynia, z usychającymi roślinami. Bez ludzi. Tak, jak powinno być.
Tylko oni...
On - młodzieniec o chorobliwie bladej karnacji. Powiewających na wietrze włosach, czarnych jak smoła. Smutnym spojrzeniu krwistoczerwonych oczu. Załzawionych.
Jego jedyny przyjaciel - smok. Smok Apokalipsy.
Poranne słońce oświetlało las, który obserwował ze wzgórza.
Zeref.
Ona - szła przed siebie, ciemnym lasem. Obserwując niebo, spowite najróżniejszymi barwami - od łagodnego różu, aż po wściekłą czerwień. O niemalże platynowych, długich za kolana włosach. Układających się w fale. O ciemnozielonych oczach.
O wyglądzie anioła.
Mavis.
Oboje smutni...
Oboje tęsknili...
Oboje chcieli tylko jednego...
...wolności.
Nie zasługiwali na nią.

Byli razem. Przyjaźnili się...Czego chcieć więcej? Trzymali się za ręce, śmiali się...byli szczęśliwi. Po prostu szczęśliwi. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. A pomyśleć, że gdyby Mavis nie poszła tamtego dnia na plażę, nigdy by się nie spotkali. Któregoś dnia przebywali w jaskini - tej samej, w której dziewczynka mieszkała. Pozwoliła tam zostać Zeref'owi - wiedziała, że nie miał rodziny, że był samotny. 
Nie chciała tego. Nikt nie zasługiwał na samotność. Początkowo był cichy i ponury, lecz z czasem otworzył się. Poznała go i wiedziała, że nie jest taki, na jakiego się kreuje - na zamkniętego w sobie młodzieńca. Obserwowała wodospad, odgradzający jaskinię od lasu. Wraz z nim.
 - Wierzysz we wróżki? - spytała nagle, posyłając mu ciepły uśmiech. Ciemnowłosy zamrugał kilka razy, spoglądając na nią ze zdumieniem. Powtórzył słowo "wróżki" z zaskoczeniem, a Mavis tylko przytaknęła. Przymrużyła oczy, kładąc się na zimnej, skalistej ziemi. - Ja wierzę. Wierzę, że przebywają tutaj, gdzieś na wyspie...tylko w innej formie. - jej głos był zbliżony do szeptu. Przewróciła się na lewy bok, by móc przyjrzeć się Zeref'owi. Uśmiechał się łagodnie, już bez krzty zaskoczenia. - Może to świetliki? Często przylatywały tutaj po zmroku...kiedyś mogę Ci pokazać. A może to...czemu jesteś taki smutny? - przerwała. Odwrócił od niej wzrok, jego wargi drgały nerwowo, sam wyglądał, jakby miał się nagle rozpłakać. 
 - Nic...nic się nie stało. Po prostu...Długa historia. - znowu wrócił do niej. I położył się, obracając tak, by móc spojrzeć na Mavis. Znów szczęśliwy. - Na czym skończyłaś? 
Wtedy trwały lata radości.
Lata przyjaźni, lata beztroski...
~ * ~
 - Gdzie mnie prowadzisz?
 - Chcę Ci coś pokazać. Skoro wierzysz we wróżki...to w Smoki także?
 ~ * ~
Nie mógł uwierzyć, że jego drużyna jest aż tak...nielojalna? A może po prostu głupia? To Yuka wpadł na pomysł, by się rozdzielić w poszukiwaniu tamtego...bandyty. A raczej bandytki - kobiety, która okradła jedną z tutejszych wiosek, mordując kilkoro mieszkańców, pilnujących bramy. Prawdopodobnie znajdowała się gdzieś niedaleko, w tym właśnie lesie...Ściemniało się. Było niebezpiecznie, tylko on - sam, wraz ze swoją Magią Tworzenia. Fakt - jego potencjał magiczny jest na tyle okazały, że z łatwością mógłby ją schwytać. Przez ułamek sekundy, Lyon uśmiechnął się na taką myśl. Z drugiej strony jednak - wolałby mieć kogoś przy sobie, z sensowym planem, niżeli ruszyć na pastwę losu.
A co z resztą?
Co, jeżeli ją napotkają?
Cóż, to już nie jego sprawa...
Widział cień kobiecej sylwetki. I zainteresowany zaczął iść w tamtą stronę, niekiedy kryjąc się pośród drzew. Zmrużył oczy. Była wysoka, raczej wysportowana. O krótko ściętych, niebieskawych włosach...karnacji jasnej, jak śnieg...i tych głębokich oczach, niczym ocean. Toż to jego ideał!
 - Juvia-chan!
Zawołał z radością w głosie - niespotykaną przez ostatnie dni. Prawie by się na nią rzucił - ale ona tylko stała, ze zdziwieniem wbijając w niego swoje spojrzenie. W jednej ręce trzymała skórzany worek, zaś w drugiej - nóż. Zapewne do obrony...nie dziwił jej się, w końcu te lasy nie należą do najbezpieczniejszych. Pierwszy "bagaż" odłożyła, zaś drugi ukryła za plecami.
 - Nie spodziewałem się Ciebie...tutaj...i teraz... - zaczął, krzyżując ręce na piersiach. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Jej twarz wyrażała nic więcej, jak zobojętnienie. Zero rumieńców, zero jąkania się - jak powinien to potraktować? Jako zły znak, czy wręcz przeciwnie - wskazówkę do dobrej drogi? Poczuł pewne ciepło w duchu. Milczała. Zaczęła ostrzyć nóż o jakiś inny, który wyjęła z pochwy, przymocowanej do paska. Ten "nowy" miał dłuższe, lecz o wiele bardziej cieńsze ostrze. Ale z pewnością równie skuteczne. Przy uchwycie znajdowała się ozdoba, przypominająca rogi, które oddzielał pewien kamień - jasnofioletowy, przypominający ametyst. Ten, który trzymała od samego początku, miał raczej prymitywną budowę. Mimo wszystko, także został wykonany ze srebra - jak podejrzewał. - Więc...mogę Ci jakoś pomóc? - rozłożył ręce w przyjacielskim geście. Uśmiechnął się. A ona tylko zmierzyła całą jego postawę wzrokiem. Pewnie odmówi...
  - Oczywiście. - powiedziała, jakby bez wahania. Miał szansę. Podchodziła do niego tym odważnym krokiem. Liczył na wyznanie miłości gestem, na cokolwiek...
...jakże się zdziwił, gdy zamiast tego otrzymał cios ostrzejszym sztyletem w lewy bok. W nagłym odruchu, otoczył ramieniem zranione miejsce. Syknął z bólu...a gdy tylko wyjęła broń, klęknął. Rana piekła go niemiłosiernie - choć równie dobrze, mogła być jedynie maleńką dziurką. Nie wiedział, jak daleko ten sztylet się przebił - z pewnością na tyle, by pozbawić go sił. Krew lała się powoli, a już kilka sekund po ataku, jego biały płaszcz zaczynały pokrywać czerwonawe plamy. Zebrał ostatki energii. Spojrzał na nią - z jego czarnych jak noc oczu lały się strumienie łez cierpienia. Zarówno fizycznego, jak i...emocjonalnego? Zupełnie odwrotnie, niż u Juvii, która wciąż sprawiała wrażenie obojętnej na wszystko. Leniwym ruchem spojrzała na przedmiot, którym dokonała "zbrodni" - Lyon dopiero teraz rozpoznał w nim Sai. Sztylet o wąskim i długim ostrzu, które może powodować większe obrażenia, niż mogłoby się wydawać. Srebrzysta, górna powłoka była zakrwawiona. Niedbale odrzuciła swoją własność na bok, podchodząc bliżej konającego. Kucnęła, dłonią chwytając go za oba policzki. Przechyliła głowę, przymrużyła oczy. Próbował ją spytać, dlaczego to zrobiła. Ale nie mógł...Był zbyt słaby...
Zbyt słaby...
 - Nie spodziewałeś się takiego obrotu spraw, prawda? - spytała. Fakty faktami, ten głos z pewnością nie należał do uroczej czarodziejki Fairy Tail. Przypominający syknięcia akcent, bardziej dla węża, niż człowieka...Jednym ruchem odwróciła jego głowę na bok, a następnie z powrotem w swoją stronę. Podniosła ją nieco wyżej, tak, by widzieć jego szyję. I znowu się cofnęła. - Nie martw się. Będzie tylko gorzej... - oznajmiła szeptem. Poczuł kolejną falę bólu. Już nie z miejsca rany, a z okolic...serca. Zerknął nieco niżej. Ta...kobieta...ta szalona kobieta wcisnęła wolną dłoń prosto w...niego. Czuł, jak coś dotyka go...wewnątrz. Jak coś poniewiera jego sercem, obraca je dookoła, robi z nim wszystko... - Zdajesz sobie sprawę, jaki to ból, prawda? Nic się nie dzieje, żyjesz...ale masz to przeczucie, że wkrótce Twoje życie dobiegnie końca. Każdy mój ruch, każdy mój dotyk wykonany na Twoim sercu...może zwiastować nic innego, jak śmierć. Śmierć, którą teraz chciałbyś zyskać. Byleby ten ból minął... - na moment zwolniła uścisk przy twarzy. Wykonała dwa ruchy na raz. Pierwszy to nagły chwyt okolic szyi Maga. Drugi to przesuwanie do tyłu dłoni, trzymającej serce.
Kark został złamany.
A resztki niebijącego już serca odrzucone daleko za nią...   
~ * ~
I always feel like some chapters killing me!

I ten rozdział pisałam krótko po rzekomej śmierci Gray'a w mandze - emocje wzięły w górę i musiałam się wyżyć, zatem...mamy pierwszego trupa w nowej sadze. A jest nim Lyon - "randomowy" Mag, niezbyt przeze mnie lubiany. Mara robi oficjalne wejście i od razu przechodzi do akcji. Prócz pewnego zgonu (podajcie jedną osobę, która przeżyła ukręcenie karku, wyrwanie serca i zasztyletowanie jednocześnie :D), dokładniejsze wspomnienia z życia Mavis i Zeref'a. I ship them so much. *^* Zwłaszcza po 340 rozdziale, o którym za moment wspomnę. Minerva się stoczyła, można rzec. T_T Aczkolwiek fani tej postaci nie muszą się martwić, dla niej też mam pewną fabułę. Tyle, że nie w tej sadze, bo tu będę "powoli" wprowadzała jej początkowy plan w życie. Muahahahahaha. >:3 

Co do trzech rozdziałów z poprzedniego tygodnia - pomijając pozytywniejsze ich aspekty...
http://raccoonnookkeeper.files.wordpress.com/2012/05/oh-hell-no.gif 

czwartek, 4 lipca 2013

Rozdział XLV

Ta sama noc...
Ciągle ten sam deszcz, którego szum przerywały grzmoty błyskawic.
Wrak człowieka szedł korytarzem. Całkowicie ozdobionym pożółkłymi kafelkami, ze śladami krwi. Lampy migały na przemian. Wrak przypominał niebieskowłosą dziewczynę. Szła powoli, praktycznie kulejąc. Opierała się ręką o ścianę, byleby nie upaść. Była już tak blisko...Oni czekali. W jej celi.W miejscu, gdzie tkwiła, niczym więzień, bez najmniejszego powodu. Gdzie nikt nie znał pojęcia "szacunek"...ona też nie. Ale należał jej się, po tym, co już w życiu przeszła.
Doszła do szarawych drzwi, gdzieś na drugim piętrze. Zebrała w sobie ostatni sił, by odsunął się nieco do tyłu i następnie wykonać rozbieg. Dzięki temu cząstka potęgi, jaką niegdyś posiadała, pozwoliła jej na wyważenie drzwi z pomocą ramienia.
Sala ta była średniej wielkości - znacznie mniejsza od "celi", w której Marę przetrzymywano. Rozejrzała się dookoła. Nic, tylko blaszane stoliki, ułożone w równe rządki. Na każdym znajdowały się fiolki i strzykawki, zapełnione jaskrawymi płynami. Pamiętała tamtą rozmowę...a raczej jej strzępki. O specjalnych substancjach, wpływających na...wszystko. Na siłę. Na rozum. Nawet na stan psychiczny, jak i fizyczny człowieka. Miało to być eksperymentem, potrafiącym wyleczyć wszystkich pacjentów zakładu - póki co jednak, pozostaje on w fazie testów. Mara zbliżyła się do jednego ze stolików. Pochwyciła jedną ze strzykawek - w której płyn był niemalże świecący, zielony. Niczym w chemikaliach.
Zamknęła oczy.
Zacisnęła usta w cienką kreskę.
Przygotowała się na ból.
I wbiła igłę strzykawki prosto w żyły.
A to dopiero pierwsza...
~ * ~
Cahaya...
Lumen Histoire...
Stała tam. Na zewnątrz, obserwując, jak w strugach nocnego deszczu, spoczywa Smoczyca. Smoczyca najpiękniejsza, jaką miała okazję ujrzeć. Piękniejsza od samego Smoka Apokalipsy, Acnologii...O skrzydłach. Skrzydłach długich i białych, jak śnieg. Dosłownie błyszczała na tle tego spowitego szarością świata. Strugi deszczu odbijały się od jej łusek, a duże oczy miały błękitne zabarwienie. Błękitne, jak setki mórz...
To właśnie była odwieczna tajemnica Fairy Tail.
Teraz należąca do Raven...
Rozdział XLV "Szaleństwo powraca"
 Podczas, gdy odbudowa kwatery wciąż trwała, oni...mieli inne sprawy na głowie. Nie pomagali. Nie pracowali. Ale walczyli. Polana w samym środku pobliskiego lasu. Stali na przeciwko siebie, w odległości kilku metrów. Czerwone oczy obserwowały każdy ruch przeciwnika. Kruczoczarne włosy powiewały na wietrze.
Rogue zaatakował pierwszy.
Zaczął biec w stronę Smoczego Zabójcy. Z rękoma skierowanymi do tyłu, tworzył cieniste spirale - tym samym, jego prędkość wzrastała. Gajeel tylko stał, jakby czekając na cud. Zobojętniały, ze skrzyżowanymi rękoma. Na twarzy Rogue zawitał nikły uśmiech. Pewny swojego zwycięstwa...zbyt pewny.
Nim pokryta cieniami pięść trafiła w Gajeel'a, ten utworzył wokół siebie żelazną osłonę. O ile na twarzy Cheney'a pojawiło się zaskoczenie, tak Redfox zaśmiał się triumfalnie. Zaciskając palce na utworzonym żelazie, pchnął je jednym ruchem w górę, do przodu. Odepchnął tym samym znajdującego się w polu rażenia Rogue w tył. Nim ciemnowłosy obił się o jedno z drzew, zdążył utworzyć cieniste posłanie. Zniknęło niemalże od razu, pozwalając, by Mag Cienia stanął na nogi, gotowy do dalszej walki. Skinął głową.
I wtedy zaczęła się prawdziwa walka.
Gdy Rogue i Gajeel zdali sobie sprawę, iż magią nic nie wskórają, rozpoczęli wzajemne obrzucanie siebie fizycznymi ciosami. Pięści poszły w ruch, dla przechodniów mogła to być walka dwójki wrogo nastawionych do siebie Magów...
Ale nie.
W końcu Gajeel i Rogue znali się prawie całe życie.
Gajeel był jego mentorem.
~ * ~
"Po deszczu zawsze wschodzi słońce.
Tak, jak teraz, na przykładzie. 
Szarawe chmury osuwały się na boki, odsłaniając niebo. Jasnoróżowe, z pomarańczowym słońcem zachodu. 
Opadłam. Uklękłam. 
To był już koniec...
Uśmiechnęłam się słabo. Srebrzyste łzy spłynęły po mych policzkach. 
A błękitna róża wciąż kwitła..."
 - Hej, Levy-chan.
Zamknęła książkę w nagłym odruchu, pośpiesznie spoglądając na widok za sobą. Lucy Heartfilia stała nad przyjaciółką, przerywając poprzednią czynność. Większa część Magów wciąż pracowała przy odbudowie - czarodziejka Gwiezdnych Duchów także się do nich zaliczała. W przeciwieństwie do Levy. Zaczytana w "Błękitnej Róży". Ostatniej pozostałości po Saphirze...Powstrzymała jednak łzy. Jej matka w przeczytanej końcówce zamieściła pewne przesłanie. Że nie należy patrzeć w przeszłość. Że możemy upaść, ale zawsze się podniesiemy. Dla lepszego jutra. Uśmiechnęła się, chowając lekturę do położonej obok torby. Powstała, przytulając się do Lucy z przyjacielskim gestem.
~ * ~
Mimo, iż trwał już poranek, ona ciągle spała.
Leżała skulona w leśnej jaskini, skrytej za wodospadem. Uśmiechała się. Nie wybudzały jej śpiewy ptaków, czy też szum wody...Do natury Tenrou była już przyzwyczajona. Mavis Vermilion...

Czterysta lat wstecz.
Dwunastoletnia dziewczynka szła przed siebie, radosnym krokiem. Uśmiechnięta po uszy, ze śmiejącymi się, zielonymi oczami. Długie blond włosy, układające się w fale, powiewały na wietrze. Wsłuchiwała się w śpiew ptaków.
W szum morza.
W odgłos liści, powiewających na wietrze...
Usłyszała coś.
Zatrzymała się, rozglądając po bokach. Uśmiech zniknął. Zamiast niego objawiło się zaskoczenie. I strach. Zerknęła w stronę plaży. Pobiegła tam. Tylko po to, by ujrzeć postać, leżącą na brzegu - młodzieńca o czarnych jak smoła włosach, w podartych szatach. 
Oczy miał zamknięte.
~ * ~
Otworzył je.
Leżał w zimnej jaskini. Wyjście z niej zagradzało tylko jedno - wodospad.
Ale nie był sam.
W pobliżu siedziała młoda dziewczyna. Może w jego wieku, może trochę młodsza. Zielone oczy. Nieskazitelna cera, biała niczym śnieg. Była piękna. 
 - Już wstałeś. - powiedziała, uśmiechając się. Tak samo pięknie...Była idealna. Po prostu idealna. Podeszła nieco bliżej. Pomogła mu powstać. Bał się odezwać, powiedzieć cokolwiek... - Nie musisz być taki nieśmiały. Jestem Mavis. - przedstawiła się z delikatnym ukłonem. W końcu i on musiał się uśmiechnąć - tym razem szczerze, z jakimkolwiek radosnym uczuciem. 
 - Mam na imię Zeref.
~ * ~ 
Szli razem, trzymając się za ręce.
Jak najlepsi przyjaciele.
~ * ~
Ale te czasy się skończyły...
Krew...wszędzie krew, niewinnych...

Błagała go, by przestał...
Ale jej nie słuchał...
~ * ~
Obudziła się, gwałtownie otwierając oczy. I krzycząc.
Bo piękny sen przeobraził się nagle w najgorszy koszmar...
~ * ~
W mrocznej komnacie znajdowały się cztery postacie. Trzech mężczyzn i jedna kobieta, składający się na Wielką Czwórkę Raven Tail. Pomieszczenie to przypominało jedną z większych grot w jaskini - na skalistych półkach znajdowały się świece, dające choć trochę światła w tej nicości. Każdy znajdował się w innym obrębie, zajmując się..."swoimi sprawami". Łączyła ich tylko rozmowa, na ten jeden, jedyny temat. Lumen Histoire. Arfetakt Fairy Tail, który w końcu udało im się zdobyć.
 - Do tej pory nie potrafię zrozumieć... - Nullpuding stał na środku komnaty. Z tym samym uśmiechem, pełnym chciwości i perfidii. Nic nie robił...Po prostu stał, ze splecionymi za plecami rękoma. - ...dlaczego Fairy Tail nie wykorzystało tego, jak należy... - dokończył, dokładnie akcentując słowo "tego". W cieniu znajdowała się Flare - opierająca się o ścianę, przeglądająca szybkimi ruchami karty z tajemniczymi insygniami. Były już pożółkłe i podarte w niektórych miejscach.
 - Nie umieją. - odpowiedziała z prychnięciem. Odrzuciła notatki na bok, powolnym i chwiejnym krokiem zbliżając się do centralnego punktu sali. Jej uśmiech różnił się od tego Nullpuding'a. Jej był...okropny. Psychiczny. - Dla nich i dla Blondyneczki liczy się tylko ich "magia przyjaźni". - zaśmiała się, przeciągając ostatnie słowo. Zaczęła obracać się dookoła piruetami. - Czyż to nie urocze? Muszki cenią sobie przyjaźń, a nie wojnę i potęgę...
 - Ich głupota sprowadzi na nich zgubę... - wtrącił Kurohebi. Poruszał się wzdłuż górnych ścianek szybko...zwinnie...nikt go nie dostrzegł. Przynajmniej dopóki nie nalazł się na równi z resztą drużyny. Na miejscu zjawił się także Obra - najbardziej tajemniczy, który nie zabrał głosu ani razu. - ...kiedyś... - dodał, wykrzywiając skryte czernią usta w grymasie.
 - Nie są nawet pewni...Smoczy Zabójcy... - zanuciła Flare, obracając wokół palca kosmyk rudawych włosów. Przechyliła głowę w dół, spoglądając po twarzach towarzyszy. - Pięć Smoków...Wkrótce ożyje!
~ * ~
 - Metallicana...Grandeneey...i oczywiście, na sam koniec, Igneel.
Kobieta, wypowiadająca te słowa, szła schodami w dół. Jedynie pochodnie i świece na ściankach podziemnych jaskiń zapewniały jakiekolwiek światło. Droga, którą przemierzała, była długa - nie bez powodu komnata Mistrza znajdowała się najniżej. Najgłębiej. W końcu tam doszła - do okrągłego pomieszczenia. Tutaj posadzka nie była jedynie ziemistym terenem, podszytym gruzem - była to bowiem mozaika szkarłatu i złota. Podłoże zostało połączone z wklęsłym sufitem poprzez filary o tych samych barwach. Lecz jedynym meblem wewnątrz był tron - czarny tron, na nieco wyższym "piętrze" sali. Zajmowany przez niego. Mężczyznę - wysokiego, posiadacza czarnej, lecz lekko posiwiałej brody i wypełnionych pustką oczu. Na głowie miał hełm - złoty hełm, bogato zdobiony i przypominający twarz...lwa. Potwornego lwa...
 - Ufam, że wiesz, co robić... - wyszeptał zachrypniętym głosem. Kobieta skinęła głową, podchodząc bliżej. Uklęknęła, jakby był królem. Uśmiechnął się. - Doskonale...
Owa kobieta była dobrze zbudowana. Nie przypominała innych przedstawicielek swojej płci - a przynajmniej nie tych dobrych, "normalnych"...Miała na sobie czarne glany oraz dżinsy, podarte u spodu...i nie tylko. Na chłodnym, jaskiniowym wietrze powiewała zrobiona z czarnej satyny kamizelka, ręce skryte były pod ostro zakończonymi rękawicami bez palców. Kamizelka zakrywała ciemnofioletowy top, a ścięte do szyi, niebieskawe włosy wyglądały na nieco najeżone.
Ale to nie to nadawało jej tę dziwność...
...tylko chusta.
Chusta, na wzór maski, jasnofioletowa ze złotą obwódką zakrywała twarz. Jedyna jej widoczna część, to oczy. Ciemnoniebieskie oczy...należące do niej.
Do Mary.
Zdała się na niewidoczny grymas.
A za nią wydany został ryk Smoczycy.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
You're playing chapters with my heart! (chapters with my heart...)

Więc mamy pierwszy rozdział, wydany w wakacje. ^^ Jak wam mijają te dni? Ja dzień po zakończeniu roku szkolnego (finally! <3) wyjechałam na kilka dni do Karwii, nad morze. Co tu dużo mówić? Było fajnie, ale trochę nudno - nie opaliłam się zbytnio, gdyż za każdym razem, gdy zmierzałam do tego...zaczynało padać. No ale cóż, nie było tak źle. :P A tym rozdziałem zaczynamy nową sagę, nazwaną "Sagą Mroku" - w pierwszym rozdziale znana i lubiana przez wszystkich (a przynajmniej większość) Mara powraca! :D Teraz już oficjalnie, a nie, jako szalona pacjentka szpitala psychiatrycznego. Odzyskała lewą dłoń, ma nowy wygląd - i na pewno pała zemstą. Co gorsza - do akcji wkracza Raven Tail. Tymczasem Fairy Tail nie spodziewa się niebezpieczeństwa - po prostu trenują, udają Bobów Budowniczych i czytają książki-pamiątki. Do tego dochodzą pierwsze retrospekcje z Mavis - będzie ich więcej...a przynajmniej będą bardziej rozbudowane. :3

Jutro natomiast dojdzie do tego, na co fani (zwłaszcza szalony fandom - którego także jestem członkinią, wśród hejterów <3) FT czekają - w ciągu dwóch tygodni pojawi się sześć rozdziałów, z czego w piątek ukażą się pierwsze trzy. Co tu dużo mówić - nie spodziewam się jakiegoś szału. Zapewne będą to, tzw. mangowe fillery, nie mające dużego związku z fabułą. Igrzyska dobiegły końca (a gdzie ta rzeźnia?), Rogue został pokonany...Jedynym plusem w zakończeniu jest powrót Lucy z Przyszłości do zmarłych przyjaciół - swoją drogą, czy tylko ja zauważyłam podobieństwo tej sceny do zakończenia z ostatniego endingu? Lucyna biegnie do zebranych w grupkę przyjaciół. No cóż, nic, tylko czekać. :3
 

Wyżsi Rangą