czwartek, 11 lipca 2013

Rozdział XLVI

Rozdział XLVI "Wróg"
Wzgórze. Nic się nie zmieniło od jej ostatniej wizyty...
Widok ten sam. Na ruiny domu. Domu, w którym niegdyś mieszkała...z rodziną. Z rodziną, której już nie miała, i której nigdy nie odzyska.
Szła przed siebie, spojrzeniem poszukując tego miejsca. Właściwego miejsca - najwyższego pagórka, przyozdobionego drzewem. Drzewem pozbawionym liści, pod którym znajdowała się płyta. Doszła tam. Przyjrzała się kamiennemu podium, z wypisanym imieniem "Amanda". Gdzieś tam, w głębi ziemi leży jej ciało. Ciało tej małej dziewczynki, którą zabiła.
Kiedyś...kiedyś, gdy czuła żal...to była jej słabość.
Amanda była, jest i będzie jej słabością.
 - Nigdy więcej... - wyszeptała. Krążyła dookoła płyty, nie zdejmując z niej swego spojrzenia. Lodowatego spojrzenia, wyrażającego ból. Niechęć. Gniew. Tyle uczuć, w jednej parze oczu. Nie wahała się. Nigdy więcej nie zawaha się tylko ze względu na tą parszywą, martwą dziewczynkę...
Jedno uderzenie.
Jedno mocne uderzenie pięścią wystarczyło, by rozbić płytę na tysiące maleńkich kawałków.
Pierwsze krople wiosennego deszczu zaczęły spadać z nieba.
~ * ~
Pierwsze promienie porannego słońca przywróciły wyspę do życia.
Ale Mavis nie mogła napawać się tym widokiem. Przynajmniej nie teraz...Nie brała ze sobą niczego - była Duchem. Zwyczajną zjawą, która w realnym życiu nie powinna mieć praw. Nie powinna chodzić beztrosko po ziemi. Nie powinna rozmawiać z bliskimi sobie podopiecznymi. Nie powinna nawet posiadać kontaktu z naturą na wyspie...Szła przed siebie, krokiem spokojnym jak zawsze. Dokładnie obserwowała otoczenie, wzdychając z tęsknotą co jakiś czas. Wiedziała, że tamten sen, ciągle powtarzający się sen, nie jest przypadkiem. Nie mogła tym razem zignorować niebezpieczeństwa - nie po raz kolejny. Komu innemu może wyżalić się ze swoich przypuszczeń, jak nie własnej gildii? Fairy Tail...Po raz pierwszy od kilku dni uśmiechnęła się. Szczerze, promiennie tak samo, jak wschodzące słońce.
 - Mam nadzieję, że Trzecia Generacja przywróciła już swoje życia do porządku... - mruknęła sama do siebie. Dłonią otarła spływające po policzku łzy - siedem lat z pewnością wywołało piętno na najmłodszych Magach. Mavis z jednej strony obwiniała siebie o to - że jej zaklęcie nie było wystarczająco silne, że musiała ich przetrzymać w ochronnej barierze przez tyle lat...Jednakże, gdyby nie ten czyn, najsilniejsi członkowie Trzeciej Generacji już dawno by nie żyli...
Uratowała im życia.
I teraz pragnęła dla nich wszystkiego, co najlepsze. Najlepszego życia. Dobrobytu. Przyjaźni...i miłości. Czegoś, czego ona nie doznała za życia.
Doszła na niewielką plażę - o tej porze, jak i podczas zachodów słońca, miejsce to było jednym z najpiękniejszych na wyspie. Tafla wody, w której odbijał się blask. Złocisty piach, którym kroczyła.
Zatrzymała się.
Przez moment...przez dosłownie ułamek sekundy poczuła coś. Aurę...Mroczną aurę. Złą, taką, której nigdy nie zastała na Tenrou.
Ruszyła dalej. Zniknęła, rozpływając się w powietrzu...i nie wiedząc, że ktoś...ktoś obcy czai się w pobliżu.
Ten obcy poszukiwał Zeref'a.
Ten obcy miał na imię Ivan.
Ivan Dreyar.
~ * ~
Siedziała na skałce, nieopodal dawnej kwatery gildii. Tej, która służyła Magom za schronienie, za dom podczas ich siedmioletniej nieobecności. Wciąż należała do Fairy Tail - a Cana lubiła tam przebywać, zwłaszcza w ostatnim czasie. Podwórze za budynkiem było idealnym miejscem do rozmyślań - trzymała przed sobą talię kart. Jedyne, czym się różniły, to barwy - każda jednak była pozłacana po bokach, przyozdobiona pewnymi insygniami. Jednym, zwinnym ruchem rzuciła je wszystkie na ziemię - upadły w równym rządku. Mocniejszy powiew wiatru odwrócił część z nich, ukazując pełne obrazy - jakby średniowieczne dzieła, przelane na karty. Cana skrzyżowała ręce na piersiach, uważnie przyglądając się każdej z osobna - aż w końcu uśmiechnęła się, z często spotykaną u niej pewnością. Bez wahania sięgnęła po jeden egzemplarz ze swej talii - ten o ciemnofioletowym zabarwieniu, z wizerunkiem lśniących gwiazd, układających się w zodiak.
 - Doskonale...
Powoli zaczęła schodzić ze skały, przyglądając się wybranej karcie i obracając ją co rusz w dłoni. Krótkimi krokami, zmierzała do wnętrza dawnej kwatery - a z niej do wyjścia. Powinna pomóc reszcie przy odbudowie, która wkrótce dobiegnie końca...ale najpierw nauczy się czegoś. A przynajmniej spróbuje. Już w środku, zajęła jedno z miejsc przy barze - blat był zakurzony, podobnie jak wszystkie stoliki. W nogach jej krzesła znajdowały się świeże pajęczyny, lecz Canie to nie przeszkadzało. Starła trochę kurzu, by w "czystym" miejscu odłożyć talię i wybraną kartę. Palcem lewej dłoni, rysowała na utworzonej z kurzu powłoce przeróżne wzory. Najczęściej gwiazdy. Jednocześnie nie spuszczała oczu z właściwego malunku. Musi przyznać, nieskromnie - była całkiem dobrą wróżbitką. W dzieciństwie "bawiła się" w czarodziejkę-jasnowidza - a każda z jej "wizji" sprawdzała się. Niektóre po dłuższym czasie, ale jednak. Teraz zamierzała spróbować czegoś...nowego. Z pomocą kart oraz nocnego nieba, pokrytego nieskończoną ilością gwiazd. Było zbyt wcześnie, a ona tylko przygotowała swoje pole do popisu. Z nadzieją, że się uda.
Co dziwniejsze, specjalnie nie zabrała ze sobą alkoholu.
~ * ~
Nikt nie mógł jej rozpoznać...
...ale życie, jako uchodźca było nie do wytrzymania.
Od kilku dni...a może i tygodni...była sama. Bez wsparcia, ze świadomością, że Sabertooth prawdopodobnie nie istnieje. Minerva nie martwiła się o swoich kompanów - nic z tych rzeczy. Na chwilę obecną najważniejsza była ona sama - wciąż ranna po tamtej bitwie, zmuszona do tułaczki. Przeklinała Yukino Agurię - gdyby nie ona i jej duszki, Szablozębni z pewnością powróciliby na miejsce najlepszych. Jiemma nie byłby dla niej problemem - Minerva posiadała miano najpotężniejszego Maga w swojej gildii, silniejszego od podstarzałego Mistrza.
Mogła nią władać.
Mogła zostać królową.
Teraz działa na własną rękę. Nie ma już sprzymierzeńców, przydatnych do powodzenia jej planów. Nie zamierzała się poddać - prędzej, czy później, władza powróci. Narzuciła na głowę kaptur brudnego, skórzanego płaszcza - tylko tyle miała, tylko tyle zyskała. Nie mogła ukazać swej twarzy. Nie mogła sobie pozwolić na chociażby jeden czar, bo mogłaby wydać tożsamość. Miała tą głupią świadomość. Świadomość, że przez niepowodzenie patałachów z Sabertooth jest poszukiwana w połowie Fiore. Zatrzymała się. Idąc przyśpieszonym krokiem przez leśną ścieżkę, dostrzegła to. Przymocowany do drzewa, list gończy. Zerwała go. Ujrzała swoją twarz, naszkicowaną najstaranniej, jak tylko mogła.
Nikt jej nie widział.
Wykorzystała ten moment.
W dłoni, w której trzymała wiadomość, utworzyła się szkarłatka kula energii. Płonęła. Zniknęła, pochłaniając ze sobą list i pozostawiając po nim raptem popiół. Ruszyła dalej...
Zakodowała w pamięci informację. Informację dla ludzi, którzy ją teraz szukają, którzy chcą ją osadzić w więzieniu Rady na resztę życia...
POSZUKIWANA
Minerva.
Lat około dwadzieścia.
Wysoka kobieta o szczupłej sylwetce. Opalona karnacja, leszczynowe oczy. Czarne włosy, z fioletowymi pasmami. 
Prawdopodobnie ubrana w niebieską suknię, z wizerunkiem tygrysa szablozębnego.
Oskarżona o uczestnictwo w bitwie gildii, prawdopodobnie pomysłodawczyni. Możliwe, iż współuczestniczyła w oblężeniu kwatery gildii Fairy Tail, nieopodal Magnolii.
Wszelkie informacje o miejscu jej pobytu oraz samej oskarżonej bezpośrednio kierować do siedziby Rady Magii. 
Koszt: odpowiedni do zasług.
Skryła się za drzewami. I czekała. Czekała na tą gildię uciekinierów, wiedząc, że będą się gdzieś w pobliżu kręcić. Tyle informacji, tyle poszukiwań...wpadła na ich trop. Z łatwością posunie się do przodu w swojej misji.
A tymczasem, dostrzegła swe odbicie w pobliskiej kałuży.
Powiew wiatru zrzucił z jej głowy kaptur.
Wysoka kobieta, wychudzona ze względu na brak pożywienia. Karnacja wciąż opalona, lecz niebo bledsza. Pod leszczynowymi oczami bez jakiegokolwiek błysku znajdowały się cienie zmęczenia. Niegdyś idealnie ułożona fryzura, teraz była zniszczona - pojedyncze kosmyki włosów uciekały z warkoczy, same były już brudne i potargane. Fioletowe pasma powoli znikały, wtapiając się w naturalniejszą barwę. Spod płaszcza wystawały resztki poszarpanej sukni. Zakurzonej, brudnej, z karykaturą tygrysa.
 Nie tak powinna wyglądać królowa...
...ale to się wkrótce zmieni.
Uśmiechnęła się. Chciwie, niemalże psychicznie. Narzuciła kaptur z powrotem, kucając.
Szli.
Zbliżali się do niewielkiej polany, którą tak obserwowała. Znajdowała się na tyle daleko, by wszystko słyszeć i jednocześnie by pozostać niezauważoną.
Wystarczyło czekać...
~ * ~
 - Mówiłam, by zrobić wcześniej postój!
Ultear pragnęła, by Meredy była wolna. By odzyskała swoje dzieciństwo, to, którego nigdy wcześniej nie zaznała. Faktem jednak było, iż niekiedy, jej "córeczka" zachowywała się irytująco. Albo dała jej zły przykład, albo odezwał się nastoletni bunt. Różowowłosa czarodziejka chodziła podenerwowana - jej policzki pokrywały rumieńce złości, a oczy były przymrużone, nieufnie mierząc...wszystko dookoła. Usiadła tureckim sposobem na ziemi, dając wyraźnie do zrozumienia, iż tego dnia nie zamierza pomagać w rozkładaniu obozu, poszukiwaniach pożywienia...ogółem, w niczym. Jellal ledwie wytrzymywał tą ciężką atmosferę - dla niego, mężczyzny, było to dość zrozumiałe. Gdyby nie to, że spór "matki i córki" toczył się od opuszczenia przez nich okolic Magnolii...a konkretniej miejsca, gdzie przebywała Ona. Osoba, o której nie chciał nawet wspominać, o której próbował zapomnieć...chciał zapomnieć? Nie...nie chciał. Ale musiał. Dla dobra swojego i gildii, nie mógł więcej o niej myśleć.
Erza Scarlet nie mogła dla niego istnieć.
Bez słowa odszedł. Ultear wiedziała, dlaczego - szanowała to. Szanowała jego próby, w nadziei, że kiedyś zacznie rozmyślać o czymś innym, niż pewna, szkarłatnowłosa piękność z Fairy Tail. Spojrzała niepewnie na Meredy - wciąż naburmuszoną i milczącą. Westchnęła ciężko, klękając i przechodząc do rozkładania obozu.
Szło jej to...dość mozolnie.
Ta wszechogarniająca cisza...gorzej, niż z Jellal'em. Ultear w tej niepewności zaczęła robić...sama nie wiedziała, co. Po prostu trzymała w dłoniach dwie grubsze gałęzie, uderzając nimi o siebie.
 - Więc... - próbowała zacząć rozmowę. O czymkolwiek. Byleby Meredy nie była taka...ponura? Pyskata? Rozwydrzona!? Przypływ złości sprawił, że oba gałęzie w ułamku sekundy zakończyły swój żywot...Odrzuciła je, połamane na bok, zwijając się w kłębek.
 - Nie chodzi mi o wasze głupie wymysły, jeżeli o to Ci chodzi, Ul. - warknęła cicho. Ultear spróbowała na nią spojrzeć, z krztą nadziei - ale Meredy zdążyła odwrócić spojrzenie.
Westchnęła po raz kolejny.
Nim minęło te siedem lat, byłam mniej więcej w jej wieku...pomyślała z niechęcią, zaciskając usta w cienką kreskę, a oczy przymykając. Ale nie zachowywałam się, jak rozpuszczony bachor.
~ * ~
On - siedział na kamienistym wzgórzu. Za nim roznosił się pustostan - jakby półpustynia, z usychającymi roślinami. Bez ludzi. Tak, jak powinno być.
Tylko oni...
On - młodzieniec o chorobliwie bladej karnacji. Powiewających na wietrze włosach, czarnych jak smoła. Smutnym spojrzeniu krwistoczerwonych oczu. Załzawionych.
Jego jedyny przyjaciel - smok. Smok Apokalipsy.
Poranne słońce oświetlało las, który obserwował ze wzgórza.
Zeref.
Ona - szła przed siebie, ciemnym lasem. Obserwując niebo, spowite najróżniejszymi barwami - od łagodnego różu, aż po wściekłą czerwień. O niemalże platynowych, długich za kolana włosach. Układających się w fale. O ciemnozielonych oczach.
O wyglądzie anioła.
Mavis.
Oboje smutni...
Oboje tęsknili...
Oboje chcieli tylko jednego...
...wolności.
Nie zasługiwali na nią.

Byli razem. Przyjaźnili się...Czego chcieć więcej? Trzymali się za ręce, śmiali się...byli szczęśliwi. Po prostu szczęśliwi. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. A pomyśleć, że gdyby Mavis nie poszła tamtego dnia na plażę, nigdy by się nie spotkali. Któregoś dnia przebywali w jaskini - tej samej, w której dziewczynka mieszkała. Pozwoliła tam zostać Zeref'owi - wiedziała, że nie miał rodziny, że był samotny. 
Nie chciała tego. Nikt nie zasługiwał na samotność. Początkowo był cichy i ponury, lecz z czasem otworzył się. Poznała go i wiedziała, że nie jest taki, na jakiego się kreuje - na zamkniętego w sobie młodzieńca. Obserwowała wodospad, odgradzający jaskinię od lasu. Wraz z nim.
 - Wierzysz we wróżki? - spytała nagle, posyłając mu ciepły uśmiech. Ciemnowłosy zamrugał kilka razy, spoglądając na nią ze zdumieniem. Powtórzył słowo "wróżki" z zaskoczeniem, a Mavis tylko przytaknęła. Przymrużyła oczy, kładąc się na zimnej, skalistej ziemi. - Ja wierzę. Wierzę, że przebywają tutaj, gdzieś na wyspie...tylko w innej formie. - jej głos był zbliżony do szeptu. Przewróciła się na lewy bok, by móc przyjrzeć się Zeref'owi. Uśmiechał się łagodnie, już bez krzty zaskoczenia. - Może to świetliki? Często przylatywały tutaj po zmroku...kiedyś mogę Ci pokazać. A może to...czemu jesteś taki smutny? - przerwała. Odwrócił od niej wzrok, jego wargi drgały nerwowo, sam wyglądał, jakby miał się nagle rozpłakać. 
 - Nic...nic się nie stało. Po prostu...Długa historia. - znowu wrócił do niej. I położył się, obracając tak, by móc spojrzeć na Mavis. Znów szczęśliwy. - Na czym skończyłaś? 
Wtedy trwały lata radości.
Lata przyjaźni, lata beztroski...
~ * ~
 - Gdzie mnie prowadzisz?
 - Chcę Ci coś pokazać. Skoro wierzysz we wróżki...to w Smoki także?
 ~ * ~
Nie mógł uwierzyć, że jego drużyna jest aż tak...nielojalna? A może po prostu głupia? To Yuka wpadł na pomysł, by się rozdzielić w poszukiwaniu tamtego...bandyty. A raczej bandytki - kobiety, która okradła jedną z tutejszych wiosek, mordując kilkoro mieszkańców, pilnujących bramy. Prawdopodobnie znajdowała się gdzieś niedaleko, w tym właśnie lesie...Ściemniało się. Było niebezpiecznie, tylko on - sam, wraz ze swoją Magią Tworzenia. Fakt - jego potencjał magiczny jest na tyle okazały, że z łatwością mógłby ją schwytać. Przez ułamek sekundy, Lyon uśmiechnął się na taką myśl. Z drugiej strony jednak - wolałby mieć kogoś przy sobie, z sensowym planem, niżeli ruszyć na pastwę losu.
A co z resztą?
Co, jeżeli ją napotkają?
Cóż, to już nie jego sprawa...
Widział cień kobiecej sylwetki. I zainteresowany zaczął iść w tamtą stronę, niekiedy kryjąc się pośród drzew. Zmrużył oczy. Była wysoka, raczej wysportowana. O krótko ściętych, niebieskawych włosach...karnacji jasnej, jak śnieg...i tych głębokich oczach, niczym ocean. Toż to jego ideał!
 - Juvia-chan!
Zawołał z radością w głosie - niespotykaną przez ostatnie dni. Prawie by się na nią rzucił - ale ona tylko stała, ze zdziwieniem wbijając w niego swoje spojrzenie. W jednej ręce trzymała skórzany worek, zaś w drugiej - nóż. Zapewne do obrony...nie dziwił jej się, w końcu te lasy nie należą do najbezpieczniejszych. Pierwszy "bagaż" odłożyła, zaś drugi ukryła za plecami.
 - Nie spodziewałem się Ciebie...tutaj...i teraz... - zaczął, krzyżując ręce na piersiach. Dziewczyna wzruszyła ramionami. Jej twarz wyrażała nic więcej, jak zobojętnienie. Zero rumieńców, zero jąkania się - jak powinien to potraktować? Jako zły znak, czy wręcz przeciwnie - wskazówkę do dobrej drogi? Poczuł pewne ciepło w duchu. Milczała. Zaczęła ostrzyć nóż o jakiś inny, który wyjęła z pochwy, przymocowanej do paska. Ten "nowy" miał dłuższe, lecz o wiele bardziej cieńsze ostrze. Ale z pewnością równie skuteczne. Przy uchwycie znajdowała się ozdoba, przypominająca rogi, które oddzielał pewien kamień - jasnofioletowy, przypominający ametyst. Ten, który trzymała od samego początku, miał raczej prymitywną budowę. Mimo wszystko, także został wykonany ze srebra - jak podejrzewał. - Więc...mogę Ci jakoś pomóc? - rozłożył ręce w przyjacielskim geście. Uśmiechnął się. A ona tylko zmierzyła całą jego postawę wzrokiem. Pewnie odmówi...
  - Oczywiście. - powiedziała, jakby bez wahania. Miał szansę. Podchodziła do niego tym odważnym krokiem. Liczył na wyznanie miłości gestem, na cokolwiek...
...jakże się zdziwił, gdy zamiast tego otrzymał cios ostrzejszym sztyletem w lewy bok. W nagłym odruchu, otoczył ramieniem zranione miejsce. Syknął z bólu...a gdy tylko wyjęła broń, klęknął. Rana piekła go niemiłosiernie - choć równie dobrze, mogła być jedynie maleńką dziurką. Nie wiedział, jak daleko ten sztylet się przebił - z pewnością na tyle, by pozbawić go sił. Krew lała się powoli, a już kilka sekund po ataku, jego biały płaszcz zaczynały pokrywać czerwonawe plamy. Zebrał ostatki energii. Spojrzał na nią - z jego czarnych jak noc oczu lały się strumienie łez cierpienia. Zarówno fizycznego, jak i...emocjonalnego? Zupełnie odwrotnie, niż u Juvii, która wciąż sprawiała wrażenie obojętnej na wszystko. Leniwym ruchem spojrzała na przedmiot, którym dokonała "zbrodni" - Lyon dopiero teraz rozpoznał w nim Sai. Sztylet o wąskim i długim ostrzu, które może powodować większe obrażenia, niż mogłoby się wydawać. Srebrzysta, górna powłoka była zakrwawiona. Niedbale odrzuciła swoją własność na bok, podchodząc bliżej konającego. Kucnęła, dłonią chwytając go za oba policzki. Przechyliła głowę, przymrużyła oczy. Próbował ją spytać, dlaczego to zrobiła. Ale nie mógł...Był zbyt słaby...
Zbyt słaby...
 - Nie spodziewałeś się takiego obrotu spraw, prawda? - spytała. Fakty faktami, ten głos z pewnością nie należał do uroczej czarodziejki Fairy Tail. Przypominający syknięcia akcent, bardziej dla węża, niż człowieka...Jednym ruchem odwróciła jego głowę na bok, a następnie z powrotem w swoją stronę. Podniosła ją nieco wyżej, tak, by widzieć jego szyję. I znowu się cofnęła. - Nie martw się. Będzie tylko gorzej... - oznajmiła szeptem. Poczuł kolejną falę bólu. Już nie z miejsca rany, a z okolic...serca. Zerknął nieco niżej. Ta...kobieta...ta szalona kobieta wcisnęła wolną dłoń prosto w...niego. Czuł, jak coś dotyka go...wewnątrz. Jak coś poniewiera jego sercem, obraca je dookoła, robi z nim wszystko... - Zdajesz sobie sprawę, jaki to ból, prawda? Nic się nie dzieje, żyjesz...ale masz to przeczucie, że wkrótce Twoje życie dobiegnie końca. Każdy mój ruch, każdy mój dotyk wykonany na Twoim sercu...może zwiastować nic innego, jak śmierć. Śmierć, którą teraz chciałbyś zyskać. Byleby ten ból minął... - na moment zwolniła uścisk przy twarzy. Wykonała dwa ruchy na raz. Pierwszy to nagły chwyt okolic szyi Maga. Drugi to przesuwanie do tyłu dłoni, trzymającej serce.
Kark został złamany.
A resztki niebijącego już serca odrzucone daleko za nią...   
~ * ~
I always feel like some chapters killing me!

I ten rozdział pisałam krótko po rzekomej śmierci Gray'a w mandze - emocje wzięły w górę i musiałam się wyżyć, zatem...mamy pierwszego trupa w nowej sadze. A jest nim Lyon - "randomowy" Mag, niezbyt przeze mnie lubiany. Mara robi oficjalne wejście i od razu przechodzi do akcji. Prócz pewnego zgonu (podajcie jedną osobę, która przeżyła ukręcenie karku, wyrwanie serca i zasztyletowanie jednocześnie :D), dokładniejsze wspomnienia z życia Mavis i Zeref'a. I ship them so much. *^* Zwłaszcza po 340 rozdziale, o którym za moment wspomnę. Minerva się stoczyła, można rzec. T_T Aczkolwiek fani tej postaci nie muszą się martwić, dla niej też mam pewną fabułę. Tyle, że nie w tej sadze, bo tu będę "powoli" wprowadzała jej początkowy plan w życie. Muahahahahaha. >:3 

Co do trzech rozdziałów z poprzedniego tygodnia - pomijając pozytywniejsze ich aspekty...
http://raccoonnookkeeper.files.wordpress.com/2012/05/oh-hell-no.gif 

1 komentarz:

  1. Ej, ja tam się cieszę że Minerva jest w mrocznych! W końcu (prócz emo Zerefa) jest w FT postać, która nie przechodzi na stronę dobra ("przyjaźń to magia jeeeee" ... -.-), a jak to fajnie określiłaś - stacza się. Niech będzie zła. Do szpiku kości wręcz :devil:.
    Uwielbiam twoje momenty Zerefa i Mavis <3
    I Maruś, moja Maruś - za to zabicie lamy powinnaś dostać nobla! xD

    OdpowiedzUsuń

Bo czarodzieje zostawiają po sobie ślad. :D

Wyżsi Rangą