piątek, 31 maja 2013

Rozdział XLI

Rozdział XLI "Fairy Tail vs. Sabertooth"
Dosłownie - jak na wojnę...
Noc.
Śnieg.
Bitwa.
Tylko te słowa potrafiła teraz wymówić. Tylko o nich pomyśleć...Zdenerwowanie wzrastało z każdą chwilą. Bała się. Wszyscy się bali. Nawet taka Erza...czy Natsu...Mistrz też? Chyba. Każdy się bał...jeżeli miał uczucia. Sabertooth ich nie miało. Stało na tej polanie, kilkaset metrów od nich.
Śnieg.
Wiatr, dmuchający im nieprzyjemnie w twarze.
Stali tak, na przeciwko siebie.
Zaraz się zacznie...
Zaraz...
~ * ~
Ogień buchał z każdej strony.
Jakby nie było ucieczki...
Magowie krzyczeli, próbowali się ratować nawzajem. Niektórzy wybiegli z budynku od razu. Levy rozglądała się nerwowo na boki. Wszędzie strach. Wszędzie anarchia. Wszędzie paranoja...histeria...Czuła, że zaraz zwariuje. Musiała uciekać. Musiała...ale nie mogła. Próbowała chwycić dłoń Saphiry. Wyciągnąć ją stąd. Spóźniła się...jej matka była pierwsza. Chwyciła ramię córki, ostatkami sił biegnąc w nieznanym kierunku. Próbowała rozpoznać otoczenie. Przeskoczyły. Zdała sobie sprawę, gdzie jest. Że Saphira wciągnęła ją prosto w ogień. Nie, jednak go uniknęły...Odsunęły się od dziury w ścianie. Od miejsca, przy którym stoczyły ich pierwszą od tak długiego czasu rozmowę. Odwróciła się na kilka sekund - wystarczająco długo, by dostrzec, jak przejście zostaje zawalone przez gruz z górnego piętra. Skupiła się na drodze. Truchtem, wymijały kolejne pozostałości po głównej sali kwatery. Nikogo nie zauważyły - to oznaczało, że wszyscy zdążyli już uciec. Po co tutaj przyszły? Teraz mogły wydostać się tylko normalnym wejściem, przetrzymywanym przez nieznaną wiązkę magii. Zatrzymały się na miejscu, gdzie niegdyś stała scena. Wszystko płonęło. Bar Miry, składzik Cany, stoły...nawet drugie piętro nie przetrwało napadu. Zwróciła się do Saphiry. Płakała. Obie płakały, trzymając się za ręce, nie puszczając.
 - Przepra...przepraszam Cię...córeczko... - łkała. Nie gorzej, niż Levy - ta, która nie umiała wypowiedzieć ani słowa. Nagły podmuch wiatru rozwiał przednie kosmyki jej długich włosów...niestety nie był na tyle silny, by ugasić płomienie. Smutek? Strach? Tęsknota? Złość zniknęła. - Zostawiłam Cię, nie mogłam Cię odnaleźć...Ja...wybacz mi...proszę...
 - Mamo... - wyszeptała. Chciała ją przyjąć na nowo w swoim sercu. Chciała jej wybaczyć. Ale nie mogła...nie mogła, bo Saphiry już nie było. Nie zdążyła nic więcej powiedzieć, gdy nieznana istota wykręciła kobiecie kark, pozbawiając ją życia.
~ * ~
Zaczyna się...
Walczą.
Wszystko działo się w tym samym czasie. A mimo wszystko tak...odrębnie. Rozdzielili się. Jeden na jeden - tak powinno być w normalnych okolicznościach. Szkoda tylko, że Sabertooth lubiło naginać swoje własne zasady. Różowowłosy Mag odskoczył najdalej od polany - gdzieś niżej, na skraju lasu...Kucnął w pozycji przypominającej szpagat przy lądowaniu, z jedną dłonią opartą o lewy bok i drugą, trzymającą się ziemi. Oddychał szybko, wpatrując się w zaśnieżoną trawę. Nie czuł zimna. Był Smoczym Zabójcą, prawda? Powoli podniósł wzrok. Dwóch na jednego, co!? pomyślał sarkastycznie, uśmiechając się pod nosem i ukazując kły. Smoczy Zabójcy Sabertooth - Sting Eucliffe i Rogue Cheney. Można to nazwać szczęściem? Nie powinien zwlekać z atakiem. W tej samej pozycji, postawił spory krok do przodu, skacząc w stronę wrogów. Jego pięść zapłonęła, z zamiarem zaatakowania obu na raz. Nic bardziej mylnego - jedyne miejsce, które spowił ogień, to ziemia. Ziemia, kilka chwil temu zajmowana przez Magów z przeciwnej gildii. Zdezorientowany, odwrócił się - i nie było to miłe doświadczenie. Sting nie wahał się z atakowaniem całą swoją siłą. Ryk Białego Smoka w jego wykonaniu przypominał świetlisty wicher. Całe otoczenie sprawiło wrażenie pokrytego ciemnością. Mrokiem. Tylko ten atak dawał blask...Blask, który w ułamku sekundy trafił zszokowanego Dragneel'a w twarz, odpychając go do tyłu. Nie był to koniec ataków...Lecąc w przeciwną stronę od Eucliffe'a, poczuł na swoich plecach dotyk. Nieprzyjemny, bolący...To Rogue. Rogue, pokryty niemalże całkowicie cieniem, wykonał kopnięcie, popychając Natsu. Tym razem do przodu. Z tą różnicą, iż teraz Salamander, znając już większą część siły Szablozębnych, na powrót zaoferował im podstępny uśmiech. Już miał spotkać się z kolejnym uderzeniem, w wykonaniu Białego Smoczego Zabójcy, gdy wzniósł się. Ku górze, ku niebu. Ramiona, rozłożone, niczym u ptaka. Pokryte płomieniami - płomieniami przypominającymi skrzydła. Odlatując wystarczająco daleko od pozostałych, wylądował w pierwotnej pozycji, nieco bliżej drzew. Wstał. Pobiegł w ich kierunku. Nabrał do płuc powietrza, przeszytego drobinkami płomieni. Wciągnął je. I wydał atak...
 - Ryk Ognistego Smoka! - wicher ognia pofrunął prosto w stojących obok siebie Magów. Wyglądali inaczej, w wersji Świetlistego, jak i Cienistego Napędu - mimo, iż z łatwością uniknęli ryku Salamandra, odnieśli niejakie obrażenia. Ślad po oparzeniu na lewym ramieniu Sting'a dawał o sobie poznać - akurat na miejscu, gdzie widniał biały symbol gildii. Dolny fragment płaszcza Rogue płonął - dopiero krótki ruch cienia zdołał go ugasić. Oboje wbijali w Natsu ten swój wzrok. Wzrok, pełen goryczy. Na powrót stanęli obok siebie. A Natsu? Natsu tylko czekał. Prawa dłoń Rogue i lewa dłoń Sting'a. Obie pokryte odmiennymi od siebie wiązkami magicznej energii, złączyły się, mieniąc coraz to silniejszym światłem. Unison Raid...Kumulujące się magie wzrastały. Cienista i świetlista kula. Stała się jednym. Sting i Rogue odsunęli swoje dłonie do tyłu - tak, by móc wymierzyć prosto w Dragneel'a.
 - Błyszczący Kieł Świętego Smoka Cienia!
Wiązka magii, utworzona przez ich zaklęcie, poleciała w jego stronę. Musiał się bronić. Musiał...ale nie chciał. Jego pomysł, choć ryzykowny, wciąż stawał się szansą na pokonanie ich. Zapalił swoje ramiona. A z nich przepłynął ogień, tworząc liny. Spiralne liny, unoszące się ponad ziemię, ciągle w górę. Stanęły pomiędzy nimi. I poleciały przed siebie, w dół...
Oba ataki trafiły obie strony.
Światło i cień zepchnęły Natsu do leśnych głębin, zadając dodatkowe rany przez ostre, jak brzytwa, gałęzie drzew. Jego kamizelka, część spodni...zostały częściowo rozerwane. Szalik pozostawał. Wybuch ognia, centymetr przed nimi, przeniósł Sting'a i Rogue na tyły. Jeszcze niżej skraju, na stopniały śnieg. Na niewygodną papkę. Poobijani...pokonani...Doprowadzili do remisu, czy przegrali? Bo ich skromnym zdaniem...przegrali.
~ * ~
Nie zwlekał.
Układając dłonie w charakterystycznej pozycji, utworzył dziesiątkę lodowych lanc - od razu posłał je w stronę przeciwnika, jakim okazał się Rufus Lohr. Wydawało mu się, że go zranił. Mylił się. Lance przeleciały przez jego ciało, jakby był duchem. Zjawą, której nie można dotknąć. Wpatrywał się, jakby czas został wstrzymany. I wzdrygnął się na dźwięk czyjegoś głosu. Za nim.
 - Nigdy nie wierz wspomnieniom...
Odwrócił się z odskokiem w tył, spoglądając z wyraźną irytacją na jasnowłosego wroga. Takiego, który najwyraźniej był rozbawiony całą walką.  Chciał go zaatakować...przynajmniej, dopóki nie zaczął się gubić w tym wszystkim. Kilkanaście identycznych do siebie kopii tworzyło okrąg, na środku którego stał Gray. Próbował rozpoznać właściwego przeciwnika - ale nie potrafił. Złączył dłonie po raz kolejny - tym razem jednak tworząc magiczny okrąg na ziemi. Szeptał niezrozumiale jakieś słowa, zapewne formułę zaklęcia. W jednym momencie, lodowe sople wyrosły spod ziemi w ilości takiej, jaką stanowią klony. Z zamiarem przebicia ich na wylot - żaden nie był prawdziwy. Wszystkie sobowtóry uniosły się nad ziemię, wraz z atakiem - następnie rozpłynęły się w zimowym powietrzu. W tym samym momencie poczuł, jak coś przeszywa jego plecy. Jakby ostrze noża...Padając na kolana, zerknął na swojego wroga. Wroga, który stał za nim z uśmiechem, poprawiając maskę, zakrywającą część jego twarzy.
 - Więc atak od tyłu, tchórzu? - syknął, szykując się do kolejnego ataku. Utworzył kolejny krąg - tym razem mniejszy, bo o wielkości identycznej do zaciśniętych pięści. - Lodowe Tworzenie: Lodowy Excallibur! - symbol czaru zastąpił miecz. Miecz masywny, okazały i - zapewne - bardzo ostry. Dzierżąc go, Gray zebrał wystarczająco sił, by móc wstać o własnych nogach. Spróbował  przeciąć przeciwnika tuż pod jego nogami. Na nic mu się to nie zdało - Rufus zniknął po raz kolejny, pozostawiając po sobie pustkę. Kolejne uderzenie...tym razem w kark. Zachwiał się, ale nie upadł - nie pozwoli mu na to. Zaatakował - odwracając się, z założeniem, iż Rufus znajdzie się za nim na nowo. Z nadzieją, iż uda mu się trafić Maga Tworzenia przynajmniej w brzuch,  a tym samym, dotkliwie zranić. Udało mu się. Nie w zamierzony cel - bo w ramię przeciwnika. Rękaw czerwonego stroju zdarł się częściowo, ukazując paskudną i jeszcze świeżą ranę - krew ciekła z niej powolnym strumieniem, a po wszystkim z pewnością pozostanie blizna. Gray spodziewał się, iż podobną ma w okolicy swoich pleców - pierwszej, otrzymanej dzisiaj rany. Ani Fullubuster, ani Lohr, nie zamierzali się poddawać. Blondwłosy stanął kilka metrów dalej, w tej samej, spokojnej pozycji - czy on w ogóle odczuwał ból? Nie. Gray był lekko zgarbiony. Dyszał, z trudem łapiąc powietrze - ciążący na nim Excallibur zniknął, lecz mimo to, wciąż był w gotowości do użycia magii. Pozycja Rufus'a uległa zmianie - tym razem dłonie miał ułożone bliżej głowy, tak, by dotykać jej koniuszkami palców. A za nim magiczny okrąg - okazały, o bordowym zabarwieniu. Magia...
 - Zobaczysz, czym jest magia wspomnień...Wszystkich wspomnień... - wyszeptał, przymykając oczy - Tworzenie Wspomnień: Karma Płonących Pól! - początkowo nic się nie działo. Mag Fairy Tail zaczął już myśleć, że wrogie zaklęcie nie doszło do ostatecznego skutku. Mylił się. Znowu. Na triumf...na ucieczkę...Za późno. Ziemia zatrzęsła się nienaturalnie, jedynie na polu walki Rufus'a i Gray'a - tam, gdzie toczyły się inne pojedynki, już nie. Coś buchnęło. W rządkach. Idealnie od siebie oddalonych. To była lawa...nie mógł uciec. Zbliżała się do niego w szybkim tempie. Zbyt szybkim. Odepchnęło go w górę. Czuł te rany. Poparzenia, pokrywające całe jego ciało. Skończyło się...padł nieprzytomny. Przegrał...
~ * ~
Z łatwością unikała jego ciosów.
Czarne błyskawice leciały w jej stronę - równo, prawie, jak u maszyny. Odskakiwała na boki, w między czasie starając się zbliżyć do przeciwnika. Orga Nanagear, posiadacz zapomnianej magii Zabójcy Bogów Błyskawicy.
 - Zbroja Lotu! - znikając na moment, przyćmiona złocistym blaskiem, kontynuowała "wyścig" w bardziej przystosowanej do tego zbroi. Tym razem dzierżyła miecz - jednoręczny, lecz zapewniający jej szybkość, jakiej teraz potrzebowała. Znalazła się bliżej. Odskakując wysoko w górę, obróciła się na tyle, by widzieć plecy przeciwnika. To tam skierowała ostrze - niestety, rana, którą zadała, nie była wystarczająca. Wylądowała dwa metry od Orgi - tego Orgi, który wydawał się czuć tylko delikatne draśnięcie. Stał w milczeniu, obmyślając taktykę. Erza była gotowa do walki. Wysunął do przodu prawą dłoń, tworząc okrąg. Jaskrawo żółty, przeszywany czernią. Okrąg przeobraził się w kulę, o tym samym kolorze.
 - Sfera Czarnej Błyskawicy! - kula popłynęła na wietrze ku Erzie. Powiększała się, by trafić do celu. Trafiła - tam, gdzie Scarlet niedawno stała. Przesuwając się na bok, z przyśpieszoną prędkością, wykorzystała podmianę po raz kolejny. Tym razem dla Zbroi Niebiańskiego Koła, uniosła się ku niebu. Za nią pojawiła się dwudziestka jednakowych mieczy - srebrnych, pięknych i lśniących w blasku wystającego zza zimowych chmur księżyca. Wymierzyły w Nanagear'a - i także tam się zjawiły. Najwyraźniej jednak, sam Orga postanowił skopiować sztuczkę szkarłatnowłosej, znikając w mroku. Rozejrzała się. Walczyli - wszyscy walczyli. Natsu jakoś sobie radził, ale Gray...nic już nie wskazywało na jego wygraną. Westchnęła z rezygnacją, powoli zlatując na dół. I wtedy to się stało...
 - Działo Atomowego Pioruna Boga Błyskawicy! 
Coś przeszywającego. Przeszywającego całe jej ciało. Nie widziała go - ustawił się na dole, tak, by móc z łatwością dostrzec przeciwniczkę. Ona, rozkojarzona, nie zdawała sobie sprawy z czającego się gdzieś tam wrogiego Maga...Maga, który przez ten czas potrafił wymierzyć kąt ataku i działać. Czym to przepłaciła? Honorem? Nie wiedziała. Potężna, czarna błyskawica trafiła ją, odrzucając na drugi koniec polany. Odległy od reszty. Padła na ziemię. Zaśnieżoną, zimną...Otworzyła powoli oczy, na oślep dotykając czegoś dłonią. Czegoś metalowego. Strzępki jej zbroi - jednej z silniejszych, wytrzymalszych...Leżała w resztkach tego, co po niej pozostało. Ze spódnicą, teraz sięgającą ledwie za kolana. I topem, z poodrywanymi rękawami. Orga zniknął. Świętował zwycięstwo, co?
~ * ~
Stała...i po prostu obserwowała.
Sparaliżowana strachem.
Walczyli. Dookoła.
Bała się spojrzeć w stronę Mistrza oraz Jiemmy - po prostu...bała się, i tyle...Natsu wygrał ze Smoczymi Zabójcami Sabertooth, choć sam odniósł przy tym wiele ran. Erza...zniknęła. A Gray leżał, z setką obrażeń, śladów po oparzeniach...Nie mogła tego wszystkiego znieść. Nie mogła.
A z nią będzie jeszcze gorzej.
Z trudem spojrzała na swoją przeciwniczkę. Najsilniejszą z Wielkiej Piątki, spowitą tysiącem historii i plotek o jej sile...O jej potędze...
Minerva.
~ * ~
Płakała.
Jeszcze bardziej, niż wcześniej.
Wszystko działo się...jakby w zwolnionym tempie. Bieg, prosto do wnętrza płonącej gildii. Ich rozmowa, przeprosiny. Ukręcenie karku. I Saphira, opadająca na ziemię. Bokiem, tak, by opaść ze sceny, prosto między płomienie. Nie trafiła w nie. Opiła się o drewnianą, odbijając się na parę milimetrów i ponownie upadając. Bezwładnie. Levy nie wiedziała, jak ma postąpić. Walczyć z tajemniczym zamachowcem, czy ratować martwą już osobę. Wybrała to drugie. Zeskoczyła na ten skrawek ziemi, niespowity płomieniami. Uklęknęła przy Saphirze, tak, by ułożyć jej głowę na swoich kolanach. Głaskała jej włosy. Te błękitne - takie, jak jej. Płakała.
 - D... - próbowała z siebie cokolwiek wykrztusić. Odebrało jej mowę? Odezwie się kiedykolwiek po tym, co ujrzała? Zebrała w sobie ostatnie resztki odwagi, by spojrzeć na niego. A raczej nią. Dziewczynkę o czarnych włosach. I zielonych oczach, tak jasnych, że ledwie potrafiła dostrzec ich barwę. Chorobliwie blada. Faye także przyjrzała się członkini Fairy Tail. Jakby zdziwiona, że ktokolwiek pozostał w budynku. Obie zszokowały siebie nawzajem. Levy nie potrafiła zrozumieć, jak ktoś tak młody mógł dokonać tego przerażającego czynu...Spojrzenie dziewczynki pozostało na martwym ciele Saphiry.
 - Była dobrą mentorką... - oznajmiła, wzdychając i wzruszając beztrosko ramionami. To, co zrobiła, wydawało się nie być dla niej istotne. - ...i silną. Jak na swój "wiek"...chociaż, szczerze mówiąc, nie wiem, ile ma lat. - przez ułamek sekundy jej spojrzenie zawiesiło się na Levy. Zapłakanej. Sadza z płomieni osadziła się na jej ramionach, a także twarzy. I sukience. Saphirę pokryła już w całości. Może za chwilę przemieni się w proch? - Kochała Cię. - dodała, krzyżując ręce - Nie mogła się doczekać, aż ta psychiczna gildia ją wypuści...aż zostanie znowu wolna, by dojść do Ciebie, przeprosić za te lata...Opowiadała o Tobie prawie każdego wieczoru męki. Tułaczki przez więzienne cele, podziemia...Ale teraz jest martwa. Nie zasługuje na życie. Szkoda, że dopiero teraz to widzę... - Psychiczna gildia? powtórzyła w myślach. Nie rozumiała tego. Pierwszy raz nie potrafiła pojąć tego wszystkiego. Czyżby tą "psychiczną gildią" było...Sabertooth? Wszystko na to wskazuje. Ale dlaczego...
 - Dlaczego my? - Faye po raz pierwszy przyjrzała się uważniej milczącej towarzyszce. Przymrużyła oczy, marszcząc brwi. Dała jasno do zrozumienia Levy, iż nie wie, o czym mówi. Bądź wie, ale odpowiedź jest tak oczywista, że nie ma ochoty jej udzielać...Niebieskowłosa łkała, powoli powstając. Trzęsła się tak bardzo, że musiała chwycić oparcie w postaci brzegu sceny. Opuściła powoli ciało Saphiry, uważając, by nie odniosło więcej szkód.
 - Niech pomyślę... - mówiąc to, Faye - w tej samej pozycji, co przedtem - zaczęła stukać się palcem po brodzie, rzekomo próbując znaleźć rozwiązanie. Jej akcent przyćmiony był wymuszonym sarkazmem, zaś wzrok - zamiast chwilowego zdziwienia - wyrażał teraz nienawiść. Nienawiść, agresję. A to wszystko płynęło prosto z jej drobnego serca...Rozłożyła ręce, zwracając się z niemalże krzykiem w stronę "Wróżki". - Może dlatego...że to wy zniszczyliście mi życie? - początkowo ten "krzyk" był dziwnie...spokojny. Dopiero późniejsze tonacje w kolejnych włosach były coraz to głośniej wypowiadane. - Gdybyście nie wtrącali się w sprawy tej gildii psychopatów, oni by się tacy nie stali! Nie porywaliby zwyczajnych ludzi, takich jak ja, tylko po to, by stać się silniejszymi! - zaczęła machać nerwowo głową. W jej zielonych oczach zalśniły łzy bólu i rozpaczy. - Gdyby nie wy, Torpid Nightmare nie zrobiłoby tego z Amandą...Nie za... - próbowała wydusić z siebie te słowa. Ale nie potrafiła...Nie potrafiła mówić o Amandzie. Po prostu...nie mogła...Uspokoiła się. Nienawiść powróciła. - Stoisz mi na przeszkodzie, plugawy Szczurze... - wysyczała szepczącym tonem. Nabrała powietrza do ust. Wystarczająco dużo, by wywołać jeszcze jedno, jedyne zaklęcie... - Ryk Wodnego Smoka! - nie miała, czym się bronić. Ani jak...Ponownie klęknęła, przytulając do siebie ciało zmarłej matki. Odwróciła głowę od źródła ataku, jakby z nadzieją, że wodny wir ominie ją, a sama przeżyje. Myliła się. To była kwestia kilku sekund. Kilku krótkich sekund...
...
Żyje.
Wir ją ominął.
Otworzyła oczy. Podniosła głowę powolnym ruchem, niepewnie rozglądając się po pomieszczeniu. Otaczające ją płomienie częściowo zgasły - teraz nie mogły jej zrobić żadnej krzywdy. Lecz nie zmieniało to faktu, iż większość wciąż rosła w siłę, pochłaniając kwaterę gildii. A kto był jej wybawcą? Ta drobna, dwunastoletnia dziewczynka, o brązowych oczach i ciemnogranatowych włosach, związanych w dwa kucyki...
 - Wendy!?
Niebiańska Smocza Zabójczyni stała przed nią, na scenie - z rozłożonymi rękoma, jakby próbowała chronić towarzyszkę. Faye znajdowała się nieco dalej - zdziwiona takim obrotem spraw, na moment straciła gardę, kucając przy ścianie. Ręce miała skrzyżowane, próbując zakryć twarz. Jej włosy oraz dolna część sukienki wciąż powiewały delikatnie na wietrze. Levy po raz kolejny tego wieczoru odebrało mowę - granatowowłosa zerknęła na nią ukradkiem. Z determinacją do ochrony bliskich.
 - Niech panienka Levy ucieka, zajmę się nią! - zakomunikowała z odwagą, powracając do "analizy" wrogiej czarodziejki. McGarden skinęła w pośpiechu głową. Z trudem udało jej się podnieść Saphirę, kierując się ku ostatniemu wyjściu, jakie pozostało. W międzyczasie próbowała unikać pozostałych płomieni. Faye powróciła do ataku. Jej prawa ręka - od dłoni, aż po ramię - została pokryta wodną powłoką. Świetlistą, o nietypowej, niebieskawej barwie. Wypatrywała cel - i go znalazła. Z łatwością.
 - Nigdzie nie uciekniesz... - wysyczała, zamachując się do ataku - Pięść Wodnego Smoka! - powłoka z szybkością światła zmieniła swoją formę. Jakby sterując z pomocą myśli, Faye skierowała rozciągający się, wodny wąż w kierunku uciekającej Levy. McGarden zerknęła na moment za siebie, nieco przestraszona. Odetchnęła z ulgą na widok Wendy - tworzącej powietrzną barierę tuż przed nią, silną na tyle, by odbić atak. Wąż sunął w stronę Faye, odskakującej na prawy bok - tym samym unikając swojej własnej broni. Wodna figura uderzyła o płonącą ścianę, rozbijając się i częściowo ugaszając ogień w tym miejscu. Wendy ostatni raz sprawdziła stan przyjaciółki - uśmiechnęła się, widząc Levy, przekraczającą bezpiecznie próg wyjścia. Szkoda tylko, że naraziła się na kolejny atak - kierując się ponownie do przeciwniczki, poczuła, jak wodny bicz uderza ją z całej swojej siły w policzek, jednocześnie zrzucając ze sceny. Nie krwawiła, jednak tak nagły cios z pewnością pozostawił po sobie ślad w postaci pulsującej i czerwonej, jak rumieniec, rany. Zapewne z dodatkiem jasnofioletowego siniaka, którego samoistnie nie będzie mogła wyleczyć. Podczas gdy Marvell trzymała się dłonią za obolałe miejsce, Faye stała w zwycięskiej pozie na scenie, uśmiechając się w nieprzyjemny sposób. - Muszka jednak jest silna...Pokaż mi, co potrafisz. - wysyczała. Wendy odwzajemniła "uśmiech", powstając obolała. Prócz poważniejszego zranienia na twarzy, miała kilka siniaków i obtarć na całym ciele - spowodowanych upadkiem. Mimo to, miała siłę do dalszej walki. Uniosła w powietrze obie dłonie, pozwalając, by zaczęła je pokrywać powietrzna powłoka.
 - Niech Ci będzie...Atak Skrzydłem Niebiańskiego Smoka! - powłoka przemieniła się w dziesiątki powietrznych ostrz, przeszywających na wzajem dłonie i ramiona młodej czarodziejki. Układając się, niczym skrzydła...Wendy złączyła ze sobą ręce, pozwalając, by "broń" usunęła się z niej i poleciała do wrogiej "Smoczej Zabójczyni". Faye przygotowała się do uniku - zeskoczyła ze sceny, tworząc wodną ślizgawkę i torując sobie drogę przez ogień. Szybką na tyle, by uniknąć ostrzy - z wyjątkiem jednego. Tego, które ugodziło ją w odkryte ramię, tworząc niewielką szramę.
~ * ~
Przegrywali...
Nie...
Już przegrali.
Była katowana, bez litości. Z setkami ran na całym ciele, niektóre były poważniejsze. Minerva nie miała w sobie litości. Próbowała się bronić...ale ona była szybsza. Najpierw utraciła klucze. Wyciągnęła ich pęk na samym początku, z zamiarem przywołania Ducha...jakiegokolwiek. Ale Minerva była szybsza - popędziła w jej stronę, odwracając jej uwagę atakiem od tyłu. W plecy, gdzie miała teraz otwartą ranę, ciągle krwawiącą. Nim zdążyła ujrzeć jej twarz, nie miała już kluczy. Nie miała swoich przyjaciół, musiała działać sama. Minerva gdzieś zniknęła, a Lucy - nie zważając na piekący ból - chwyciła za Fleuve d'étoiles. Rzeka Gwiazd była zbyt słaba...Widziała wtedy Minervę. Stała, z uśmiechem na ustach, czekając. Lucy - choć zgarbiona - wydłużyła magiczny bicz, manewrując nim tak, by obwiązać przeciwniczkę w talii i odrzucić na bok, dobre kilka metrów. Minerva - nie dość, że była sprawniejsza - to jeszcze przewidziała jej ruchy, powtarzając je. Z większą precyzją. Z większą siłą. Była po prostu lepsza...Czarna rękojeść bicza, ze złotą gwiazdką, stoczyła się z niewielkiego pagórka, zaś Heartfilia - przechwycona przez zrobioną z żywej energii linę - potoczyła się za nią, upadając posiniaczona. Spód jej białego płaszcza częściowo został zdarty, a sama dziewczyna czuła dziwne ukłucie w nodze. Jakby była złamana...Lepiej być nie mogło, pomyślała z sarkazmem. Opierając się o ziemię rękoma, podniosła powoli głowę, z zamiarem dostrzeżenia Minervy. Zamiast niej, widziała tylko niebieskawą kulę, lecącą prosto na nią. Wygięła się nienaturalnie, przechylając głowę do tyłu i pozwalając, by atak trafił w tutejsze drzewo. Odwróciła się, zerkając na wypaloną w konarze dziurę. Jednocześnie odetchnęła z ulgą, gdyż nie spotkała się z podobnym losem. Powoli kierowała spojrzenie na Minervę - pożałowała tego. Silne uderzenie pięścią sprawiło, że Lucy opadła na ziemię, drżąc z bólu. Uderzenie plecami o skalisty teren, pokryty resztkami śniegu, na nowo odtworzył ból w świeżej ranie, tworząc kilka mniejszych. Nie miała sił, by wstać. Minerva była nad nią - wciąż z tym perfidnym uśmiechem, trzymając rozłożony bat. Czarny bat z wykończeniem w kształcie serca - ostatnia broń, jaka Lucy pozostała, także została jej odebrana. Klucze zniknęły. A ona? Była skazana na tą parszywą Szablozębną...
~ * ~
Yukino nie mogła się dłużej ukrywać.
Wszyscy cierpieli, podczas gdy ona ukrywała się za drzewami, obserwując bitwę. Natsu - choć pokonał Sting'a i Rogue - miał kilkanaście ran. Siedział na skraju lasu, obolały. Gray'a i Erzy nie widziała - choć mogła już snuć wnioski wobec tego, co się z nimi stało. Pokonani. Lucy też. Odwracała wzrok za każdym uderzeniem bata. Stojąc odwrócona tyłem od pola walk, sięgnęła po swój pęk kluczy. Dwa złote. I ten jeden...o tej samej barwie, lecz...inny...Przeplatany czernią, na szczycie miał perfekcyjnie wyrzeźbioną twarz. Twarz węża...
Nie będę się dłużej ukrywała.
Wkroczyła na pole bitwy.
Twarze wszystkich zwróciły się na nią.
Wypowiedziała te słowa...te słowa...
 - Otwórz się, Bramo Wężownika - Ophiucus! 
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
 - Nie obchodzi mnie, ile złego zrobił, to wciąż jest mój rozdział!
 - Poparzył Gray'a, odebrał honor Erzie, wymęczył Natsu oraz torturował Lucy!
 - ...Jest pożyczony. 

Tak - ostatnio nieco częściej rozpisywałam się na moim drugim blogu, gdzie niedawno pojawił się IV rozdział. :P Ale to nie oznacza, że tego porzucam - wręcz przeciwnie. O ile dobrze pójdzie, to dzisiaj wezmę się za pisanie kolejnego rozdziału (z numerem...czterdziestym szóstym :O). Ostatni, jaki napisałam, rozpoczyna czwartą sagę, co mnie cieszy - bo zapowiada się na moją ulubioną. <3 Głównie dlatego, że Mara wraca. xd 


Z góry także informuję, iż na okres wakacji (które małymi krokami się do nas zbliżają - Halleluja! <3) rozdziały będą pojawiały się rzadziej, niż zazwyczaj. O ile w ogóle znajdę się gdzieś poza miastem - wiadomo, rodzice pracują, więc może nie być czasu. A szkoda. :/ W każdym bądź razie, jeżeli jednak nie będę mogła dodawać / pisać rozdziałów - mam nadzieję, że zrozumiecie. ^^ 

Na koniec - ten rozdział z pewnością można dodać do...brutalniejszych? Z serii "Alex jest wkurzona, więc się wyżywa na postaciach". Nie pamiętam już, czy miałam wtedy jakąś chandrę, że tak wszystkich wymęczyłam. :P Rozdział z dedykacją dla naszej solenizantki, Yashy. Niechaj martwa Lama i Barbie będą z Tobą trupem. <3 

sobota, 25 maja 2013

Rozdział XL

Rozdział XL "Jej imię to Zemsta"
Tajemnicze zrządzenie losu? Dlaczego czas tak szybko mijał akurat w obliczu bitwy?
Do północy pozostało niecałe sześć godzin. Decyzja o odrzuceniu pojedynku z Sabertooth - choć ostateczna - wciąż pozostawała swój niesmak. Atmosfera zniecierpliwienia w dalszym ciągu towarzyszyła Magom. Makarov zaszył się w swoim gabinecie - zabronił komukolwiek zaglądać do jego wnętrza. Nawet Mirajane, jego "prawa ręka" od spraw gildyjnych, musiała obejść się ze smakiem.
Cicho, wręcz przytłaczająco nudno...
...czy może z nutką tej niepewności, która nie pozwalała nikomu na swobodne rozmowy?
Nawet bójki tego dnia ustąpiły oczekiwaniu. Oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. Jasnowłosa barmanka wstrzymała się na ten czas od pracy - nikt niczego nie zamawiał, a i ona pierwszy raz od dłuższego czasu nie miała na nic ochoty. Nawet Cana wstrzymała się z piciem, jedynie co jakiś czas sięgając po zabraną Mistrzowi piersiówkę. Gajeel stał pod ścianą, ze skrzyżowanymi rękoma, obserwując...drugą ścianę, na przeciwko. Lily sam już nie wiedział, co ze sobą zrobić. Siedział obok swojego właściciela, czyszcząc od niechcenia przywołaną Musicę. Wendy kręciła się w pobliżu, co jakiś czas próbując rozpocząć z kimś rozmowę - niestety, wstyd i nieśmiałość okazały się w jej przypadku silniejsze. Carla biła się z myślami - i na czym poprzestała jej chęć "pomocy"? Na niczym. Makarov nie chciał teraz rozmawiać, a tylko jemu mogłaby opowiedzieć o swojej wizji...bo tylko on może coś z tym zrobić. A może przeceniała siłę Dreyal'a? Może nie jest taki silny i właśnie dlatego dojdzie do tragedii? Wodny Smok...Tajemnicza kobieta...To wszystko było takie zagmatwane. Zbyt zagmatwane. Co gorsza, kiedy do tego dojdzie? Dzisiaj? Jutro? Co, jeśli za kilka lat - kiedy zdąży już odrzucić ten obraz w zapomnienie? Kiedy nikt nie będzie gotowy? Nie potrafiła już rozróżnić snu od jawy...
Drużyna Natsu nie miała nic lepszego do roboty...jak tylko oczekiwać wyniku całej sprawy. Zajmowali stolik, tuż przy wejściu do gildii - każdy starał się znaleźć jakieś zajęcie. Natsu ledwie potrafił usiedzieć na swoim miejscu - mimo, iż żałował swojego ostatniego czynu, wciąż nie potrafił obejść się bez jednego faktu. Tego, że Sabertooth uzna siebie za wygranych. Że Fairy Tail nie przybędzie na bitwę, a oni zyskają z tego dodatkową satysfakcję. Mógłby tam pójść sam...ale nawet on może mieć problemy z szóstką potężnych Magów. Sześć na jednego...Są jakieś szanse? Raczej nie...Lucy przyglądała się mu ze zmartwieniem. I jednocześnie strachem. Wiedziała, że Jiemma zażądał walki z Makarov'em oraz "piątką Magów", którzy wtedy przyszli do jego kwatery. W tej piątce była właśnie ona. W swoim życiu członkini "Wróżek" wiele już przeżyła - niekiedy te przygody mogły mieć tragiczny koniec...Jak ta przebiegnie? Co, jeśli spotka ją walka z...tym najsilniejszym? Przeważnie zawsze tak jest - Lucy zostaje sama, akurat w obliczu wroga...Nie chciała takiego zakończenia dla swojego żywota. Dlaczego od razu zakładała, że do śmierci dojdzie? Bo Sabertooth jest zdolne do wszystkiego, by utrzymać pozycję...Happy siedział na blacie, natarczywie szukając czegoś w swoim zielonym plecaku. Nawet on w tej chwili wolał uniknąć zabawy na rzecz poważniejszych spraw. Gray wypatrywał czegoś za oknem, tym razem jednak ubrany. Ani myślał o zdejmowaniu ubrań - jakimś cudem wstrzymywał się od tego...co nie oznaczało, że całkiem dawał radę. Najbardziej zamyślona spośród całej kadry była Erza - z narzuconą nogą na nogę, siedziała nieco dalej od reszty przyjaciół. Akurat ona miała właściwe powody do zmartwień - czuła, że coś się wkrótce wydarzy. Coś, co zadecyduje o wszystkim. Coś...na co nie musiała długo czekać. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem, ukazując dwie postacie. Wieczorne światło sprawiało iluzję, jakby te dwie postury były zaledwie cieniami. Dopiero po znalezieniu się wewnątrz kwatery ukazali, kim są. Niebieskowłosy mężczyzna, jakby zdziwiony własnym zachowaniem, pomagał iść młodej kobiecie, trzymając ją za ramiona. Owa kobieta była brunetką o jasnej karnacji. Płakała. Łzy płynęły powoli po jej bladych, nieco zarumienionych od tego wszystkiego policzkach. Błyszczały w jej czarnych oczach, wyrażających nic innego, jak smutek i żałość.
Ktoś z tłumu przysunął krzesło, by mogła swobodnie usiąść.
Ultear nigdy nie była w takim stanie. Od czasu, gdy poznała prawdę na temat swojej matki, Ur...nie płakała. Nigdy praktycznie nie płakała. Teraz? Teraz mogła ją stracić...Magowie dopiero co dostrzegli brak jednej osoby. Trzeciej osoby. Różowowłosej siedemnastolatki, z uśmiechem na ustach. Meredy.
Makarov stał na schodach, przyglądając się przybyłym postaciom. Więc to Sabertooth chciało uczynić...okup. Coś za coś. Jeżeli stawią się przed północą na polu bitwy...Stawką jest życie Meredy.
~ * ~
Czuła, jakby szykowali się na...wojnę? Inaczej tego określić nie mogła. Wraz z pozostałymi członkami swojej drużyny, oczekiwała przybycia Mistrza w jego gabinecie. Ultear została zaprowadzona do Wróżkowych Wzgórz, by mogła odpocząć pod opieką Mirajane. Jellal - choć niezbyt chętnie - skrył się w składziku Cany. Nikt nie mógł go zobaczyć - w dalszym ciągu uchodził za uciekiniera. Lucy pierwszy raz odczuwała aż tak wielkie zdenerwowanie - siedziała pod ścianą pomieszczenia, ledwie powstrzymując się od obgryzania i tak już "zmaltretowanych" paznokci. Nie musiała pakować nic, nie musiała się specjalnie przygotowywać - po prostu miała wyjść na to pole i...walczyć. Erza siedziała na krańcu biurka, wymachując jednym z setki posiadanych mieczy - nawet ona była inna, niż zazwyczaj. Gdzieś tam dostrzegła Gray'a, zapinającego guziki zdjętej chwilę temu koszuli oraz Natsu, składającemu Happy'emu obietnicę. Obietnicę, że wróci i wszystko będzie tak, jak dawniej. A będzie? spytała. Dlaczego jej myśli są aż tak pesymistyczne?
Czas naglił...
Makarov przyszedł. Opuścili teren gildii. Magowie za nimi życzyli powodzenia, choć mniej hucznie, niż zazwyczaj. Ściemniało się, księżyc pojawił się na miejscu słońca. Ale gwiazd nie było. Śnieg sypał coraz słabiej i słabiej, było go coraz mniej i mniej...
Czas naglił coraz bardziej...
I bardziej...
I bardziej...
~ * ~
Co z tego, że Gajeel czuje się lepiej, skoro i tak odczuwa strach?
Mowa oczywiście o Levy. Musiała odpocząć po tym wszystkim...
 - Zbyt wiele się wydarzyło... - szeptała do samej siebie, ukradkiem opuszczając wnętrze budynku i przedostając się na jego tyły. Chłodne, matowe powietrze nie należało do przyjemnych, a Levy nie narzuciła na siebie żadnego płaszcza. Jak sama wspomniała - "musi ochłonąć". Prawie, że dosłownie. Krocząc powoli w kierunku basenu, wsłuchiwała się w dźwięki nocy. Huk sów z tutejszego lasu, świerszcze, skrzypienie śniegu pod jej nogami...Przykucnęła na pokrytej białymi kafelkami krawędzi zbiornika. Nie był pusty - to tylko woda w nim zamarzła. Inaczej, niż w jeziorach...tutaj przypominała diament. Diament, w którym Levy mogła z łatwością się przejrzeć. Dotknęła dłonią powierzchni. Zimna.
Levy...
Pierwsze wołania zignorowała. Była zmęczona, musiało jej się przesłyszeć...Cofnęła dłoń.
Levy...
Tym razem zwróciła się w stronę odgłosu. Wołała, pytała, czy ktoś tam jest...niczego nie usłyszała...Skąd znała ten głos?
Levy...
Powstała, po raz kolejny obserwując miejsce, z którego głos dochodził. Ciekawość. Ruszyła przed siebie. Skręciła na boczną ścianę budynku - tą opustoszałą i wąską, przez którą sama ledwie przechodziła. Niepokój wzrastał.
Levy...
Levy...
Levy...
 - Levy! - gwałtownie odwróciła się do tyłu, wydając z siebie krótki krzyk. Byłby dłuższy, gdyby nie nagłe stłumienie. Tajemnicza osoba przycisnęła do jej ust dłoń. Pomarszczoną, nienaturalnie bladą...a jednak także znajomą. Kim Ty jesteś? Chciała tą osobę spytać. Niespodziewany gość odsunął się do tyłu, ukazując posturę. Kobieta była mniej-więcej tego samego wzrostu, co Levy. Spod kaptura wystawały długie aż do kolan, błękitne włosy. Układające się w stronki i bez blasku. Ona uniosła głowę powolnym ruchem, rękoma zrzucając nakrycie. Brązowe oczy. Spojrzenie, identyczne do tego, które ma Levy. McGarden wiedziała już, kim ta kobieta jest...Rzuciła się na jej szyję, czując nadpływające łzy. 
~ * ~
Nie ładnie tak śledzić...ale nie miała wyboru.
Sabertooth było jej gildią. Należała do nich tylko jeden rok, lecz mimo wszystko, zdołała się przyzwyczaić do atmosfery, jaka tam panowała. To było jej marzenie - znaleźć się w najpotężniejszej gildii Fiore. Miała przyjaciół, wspomnienia...i nawet to jej odebrano. Bo pomogła Fairy Tail - początkowo nie żywiła sympatii do tej gromadki idiotów, jednak teraz...to oni wydawali się sympatyczniejsi od Szablozębnych. Tych Szablozębnych, którzy torturowali i poniżali swoich wrogów. Yukino się do nich zaliczała.
Szła dokładnie tą samą ścieżką, którą wybrała Drużyna Natsu, wraz z Mistrzem. Las o tej porze sprawiał wrażenie magicznego...i jednocześnie niebezpiecznego. Zapięła szczelniej guziki kremowego płaszcza, rozglądając nerwowo dookoła. Polana była coraz bliżej...Zbliżyła się do drzew. Nie mogli jej dostrzec, nie teraz. Wkroczy, gdy będzie taka okazja. Teraz jedynie przyciskała do swojej piersi klucze, z nadzieją, iż tej nocy Sabertooth poniesie klęskę.
~ * ~
Mogła ją zaprowadzić do środka...ale nie zrobiła tego.
Dlaczego?
Nie wiedziała.
W jednej chwili czuła radość, ulgę. Że ten ktoś, kogo kochała, za nim tak tęskniła, jednak żyje. Że ma szansę na szczęśliwe życie. Z nią. Z drugiej strony...poczuła złość. Że ta osoba dopiero teraz się objawiła. Złość przeobraziła się w ciekawość, niedowierzanie. Sama już nie wiem, co czuję...Odsunęła się od Saphiry, spoglądając na nią. Z podpuchniętymi oczyma, pełnymi łez. Co miała powiedzieć? Od czego zacząć? Nie musiała - Saphira pierwsza zabrała głos.
 - Wiem... - przegryzła wargę, jakby nerwowo. Próbowała uniknąć spojrzenia Levy. Próbowała - bez skutku. Niebieskowłosa oczekiwała odpowiedzi. Wciąż płakała. - Minęło...tyle lat...wybacz mi... - Wybacz, to mało powiedziane... - Oni...unieruchomili mnie...porwali, chcieli mojej magii...
 - O kim mówisz? - przerwała, zbita z tropu. Pierwszy raz od początku ich rozmowy pomyślała o czymś innym, niż o - rzekomo - martwej matce. Kobieta nie odpowiedziała. Majaczyła coś pod nosem, niezrozumiale. Levy zmrużyła oczy, przyglądając się jej uważniej. Dłonie kobiety drgały, jakby próbując czegoś nerwowo złapać. Jakby szukając ratunku...Błądziła wzrokiem brązowych oczu, pozbawionych dawnej iskry młodości. Dookoła. Bała się?
 - Dziewczyna...
 - Dziewczyna? - powtórzyła z niepewnością. Chciała spytać, o kim mówi. Chciała nazwać ją "matką"...nie potrafiła. To był jednak zbyt długi okres czasu, by uratować ich relację. Było już...po prostu...za późno...
 - Dziewczyna... - wyszeptała. I powtarzała. Coraz ciszej, i ciszej...niczym obłąkana. Jakby porażona, spojrzała prosto w oczy córki - swoimi nienaturalnie rozszerzonymi. Trzęsła się. Nie z zimna. Z przerażenia... - Dziewczyna...mała dziewczynka...ogarnięta mrokiem...Mrokiem zła...Mrokiem zemsty...
Nie wymieniły już ani słowa. Nie, kiedy ściana, tuż obok nich, rozdzieliła się na dziesiątki kawałków. Buchał z niej ogień. Nieprzyjemny, gorący...ogień.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
I always feel like, some chapters watching me...

O ile dobrze pamiętam, to w następnym rozdziale będzie dużo pojedynków. ^^ Fairy Tail kontra Sabertooth - jak myślicie, co z tego wyniknie? Kto wygra ten odwieczny inaczej spór dwóch gildii!? Zakłady już teraz! Nie zwlekaj! Tylko TY możesz odmienić losy wszystkich! 
...
Przesadziłam. xd
W każdym bądź razie, Sabertooth i Fairy Tail najprawdopodobniej w następnym rozdziale rozpoczną bitwę. Yukino będzie przez większość czasu przebywała w ukryciu, a Saphira w końcu spotkała się z Levy. Szkoda tylko, że "coś" (albo raczej - "ktoś") przerwał im ten uroczy dialog. Sądzę, że domyślacie się, kto to może być. ^^

Prócz tego - wczoraj wzięłam się za "projektowanie" szkicu Mary. Nie tyle tej z pierwszych rozdziałów, co "nowej", która zabawi w IV sadze. Chyba wszyscy wiedzą, jak wyglądała i jak jest obecnie - wpierw liderka Torpid Nightmare bez dłoni, teraz wrak człowieka. W jakich okolicznościach się wydostanie nie zdradzę, w zamian za to ukażę, jak się wtedy zmieni. Rysunek zamieściłam na moim DeviantArc'ie, pod tym linkiem. :3 W gwoli ścisłości - ona tam trzyma ostrza, żeby nie było niedopowiedzeń. :P Na koniec wspomnę o tym, iż postanowiłam wziąć udział w jutrzejszym "Jerza Week". Siedem dni, każdego wstawiany jest jeden art, dotyczący owej pary. Wcześniej zdołałam już wszystkie przygotować, obecnie kończę poprawki ostatniego. ^^ Także na DA (do którego - dzięki tamtemu linkowi - z pewnością łatwo dojdziecie) będę regularnie swoje prace wstawiała. O ile dobrze pójdzie, znajdą się także na tym tumblrze. :3   

czwartek, 16 maja 2013

Rozdział XXXIX

Rozdział XXXIX "Bitwa?"
 - Ostatni raz tu schodzę... - poprzysięgła.
W jednej dłoni trzymała świeżo zapaloną świecę - jak dotąd stanowiącą jedyne światło w lochach. Wszystkie inne zostały zgaszone, a podziemne piętra kwatery spowił mrok. Co zaś miała w drugiej? Początkowo ledwie widziała. W blasku świecy odbijał się błysk złota. To złoto miało okrągły kształt - gdyby dopiero teraz ujrzała ten przedmiot, myślałaby, iż w jej posiadaniu znajduje się zwyczajna obręcz. Dopiero kilka mocniejszych mignięć ukazało pęk, złożony z kilku malutkich, srebrnych kluczy, niekiedy zardzewiałych. Klucze do celi...Doszła do niej. Tak, jakby się tego spodziewała - wszyscy więźniowie o tej porze spali. Bez sił na kolejne błagania o wolność. Bez sił na krzyki i bójki pomiędzy sobą. Bez sił na życie...A wśród nich wciąż znajdowały się Saphira i Faye, do których zmierzała. Niczym nie różniły się od pozostałych - jak matka z córką, siedziały w prawym kącie, drzemiąc. Saphira opierała głowę o ścianę, zaś Faye - o ramię mistrzyni. Minerva położyła pęk na podłodze tak, by uwolnić dłoń - chwilę po tym podeszła bliżej krat, wykonując owalny ruch i kierując niewidzialne pole energii w stronę świecy. Płomyczek, wcześniej malutki i słaby, na ten krótki moment stał się potężny i jaskrawy. Na tyle, by zbudzić połowę więźniów - wraz z Faye. Dziewczynka zamrugała kilka razy, rozglądając się niemrawo dookoła. W powracającej ciemności, na początku, nie dostrzegła nic. Blady promyk świecy rzucił się w oczy dopiero po upływie minuty. Nie przeraził ją widok Minervy, ani nie zdenerwował. Powstała spokojnie - tak, by nie obudzić Saphiry - a następnie podeszła do krat. Spojrzały sobie w oczy. Te leszczynowe, przymrużone oczy dosłownie biły pewnością siebie - w tym blasku przypominały lilię. Usta Minervy układały się w wykrzywiony uśmiech. Odwrotnie, niż u poważniej jak dotąd Faye - słabe, jasnozielone i nienaturalnie rozszerzone, z cieniami. Spodziewała się dosłownie wszystkiego - zwłaszcza po ich ostatniej, niezapowiedzianej rozmowie. Równie dobrze magia, którą córka Mistrza się posługiwała, mogła zrobić z nią to samo, co wcześniej z Saphirą - odbić o ostrzejsze krańce ścian i poranić. Tym razem na tyle dotkliwie, by wykrwawiła się w samotności. Faktycznie, użyła zaklęcia - ale tylko po to, by falą odepchnąć ją kilka kroków do tyłu. Dziewczynka nie stawiała się, nic nie mówiła - tylko czekała. Czekała, aż Minerva na powrót sięgnie po klucze, wybierze jeden i wciśnie go w zaczarowaną kratę. Krata rozsypała się na milion kawałków. A Faye była wolna.
 - Teraz idź. - rzuciła na odchodne, odwracając się i kierując do wyjścia z lochów. Dziesięciolatka, jakby zamurowana z zaskoczenia, wpatrywała się w ziemię. Niepewnie postawiła pierwsze kroki ku wolności. Czy krata niespodziewanie powróci i na nowo ją uwięzi? Nie - zbliżyła się do krańca celi, nic się nie stało. Czy po przekroczeniu progu zostanie złapana z zaskoczenia, zabita? Też nie - mogła swobodnie kierować się na przód i przód...Wiedziała, co Minerva chciała w ten sposób przekazać. Idź i rób, co uważasz za słuszne. Wie, co uważa za słuszne. Idź i spełnij to, czego pragniesz. Wiedziała, czego pragnie. Idź. Idź i zemścij się na Fairy Tail...Ona pragnie tego. Pragnie zemsty na Fairy Tail.
~ * ~
Gdyby to od niego zależało - Sabertooth już dawno skończyłoby z wysyłaniem pogróżek, a Fairy Tail przeszłoby do kontrataku. Ale nie - dlaczego ta głupia Rada musi wszystko komplikować!? Nie wiedział już, co spowodowało większy bałagan w jego gabinecie - setki Tygodników Czarodzieja z dołączonymi plakatami dla mężczyzn, czy ten jeden, pojedynczy list od Szablozębnych, który spoczywał teraz na jego biurku. Siedział, na fotelu w tureckiej pozycji, rozmyślając. Otworzyć go, czy zignorować? Pewnie znowu czymś pogrozili...
 - Nie ma to, jak pośmiać się na starość. - wspomniał sarkastycznie. Sarkastycznie - bo w tej sytuacji nie było nic śmiesznego, poza Sabertooth robiących z siebie idiotów na oczach Wróżek. Nie licząc już tego, jak zaledwie kilka dni temu Makarov dotarł do Magnolii ledwie żywy - a to wszystko przez "zemstę" dwóch Magów Klasy S, "pupilków" Jiemmy. Sięgnął po wiadomość, obracając wpierw kopertę w dłoniach. Śnieżnobiała. Z jego imieniem, wypisanym elegancką czcionką oraz nazwą gildii, która przysłała do niego owy list. Złota pieczęć - jeszcze świeża, z wizerunkiem tygrysa. - Otworzyć...czy nie otworzyć... - powtarzał w kółko. Rozum podpowiadał mu, by tego nie robił...Ale serce to co innego. Ważniejsze. I dlatego też w zaskakująco szybkim tempie strzępki koperty spoczęły na blacie, a on sam zaczął czytać. Z każdą linijką tekstu, jego humor znikał. Uśmiech zastąpiło zniesmaczenie, zirytowanie - wszystko, co negatywne. Słowa odbijały się w jego uszach, coraz głośniej i głośniej...Nie usłyszał nawet pukania drobnej osóbki, która weszła po dłuższym odczekiwaniu do środka. Carla tygodnie bija się z myślami - choć wizja, której zaznała, wydawała się być już nieaktualna...to ciągle miała to dziwne przeczucie. Przeczucie, że wkrótce stanie się coś złego. Że ten ktoś...albo coś...zniszczy ich gildię. Zniszczy, zabije wszystkich. Wszystkich...
 - Mistrzu Makarov? - mówiła niepewnie, jak na swoją osobę. Starzec nie reagował - wciąż zaczytany w list. Przywołała z pomocą Aery parę skrzydeł, by móc przenieść się na biurko i być bliżej Dreyal'a.Widziała to w jego oczach. Szok. Wściekłość. Ścisnął trzymaną kartkę, tworząc na niej kilka wygnieceń i odłożył ją z hukiem na blat. Mruknął krótkie "przepraszam", schodząc z krzesła i podchodząc do drzwi wejściowych. Pchnął je i od razu posunął się schodami w dół. Zdezorientowana Carla pofrunęła za nim, lądując na parterze. Tuż obok Wendy, siedzącej przy jednym stoliku z Drużyną Natsu. Dziewczynka już miała pytać, co się stało, gdy nagle twarze wszystkich skierowały się w stronę sceny. Światła przygasły, pozostawiając jedne - padające na Makarov'a. Poważnego, bez dobrych wieści. Wszyscy domyślili się, co było tego powodem. Sabertooth.
 - Czego chcą tym razem? - oczywiście wiadomym było, kto jako pierwszy zareaguje. Natsu opuścił miejsce swojej grupy, zbliżając się do krańca sceny. Jeżeli sprawa zagęszczała się i stawała coraz to poważniejsza - nie był tym samym, przyjaznym i kochającym walki chłopakiem. Spróbuj zranić jego przyjaciół, gildię...nie pozostanie dłuższy. Z czarnych, jak noc oczach, biły iskierki złości i determinacji. Makarov nie chciał go powstrzymywać. I jednocześnie - czuł, że przyjęcie propozycji tej gildii źle się zakończy. Wziął głębszy oddech, nabierając sił na przemówienie. Spuścił wzrok, a następnie spojrzał po wszystkich, obecnych tutaj twarzach.
 - Wzywają nas do bitwy... - Magowie spojrzeli po sobie z mieszanką zdziwienia oraz zdegustowania. Mirajane - jakby znikąd - stanęła metr za starcem, wręczając mu zabraną z gabinetu kartkę papieru. Zerkał na nią co jakiś czas, odczytując fragmenty wiadomości. - "Jeżeli tacy plugawcy, jak wy potrafią wkraczać na nasze tereny i niszczyć to, co nasze - sądzę, że nie odważą się odrzucić naszego wyzwania." - cisza została przerwana przez kilkanaście pomruków niechęci. Jakby Magowie z Fairy Tail podzielili się na grupy - część nie ucieszyła się na wieść o kolejnej wojnie gildii. Znaleźli się też tacy, którzy - przy najlepszej okazji - sami zgłosiliby się do walki. Makarov wznowił przekazywanie najnowszych wieści, a harmider rozmów ustąpił spokojowi. - "Polana za Magnolią. Bez świadków. Tylko Ty, Makarov, i pięciu Magów - jestem pewien, że wiesz, kogo mam na myśli. Dzisiaj, przed północą - chcę was wszystkich tam widzieć." - reakcje na końcówkę były natychmiastowe. A ta najgwałtowniejsza należała do Natsu - stojąc jedną nogą na scenę, przesunął na przód cały ciężar ciała. Odbił się, wykonując krótki skok w powietrzu i lądując za Makarov'em oraz Mirajane - wcześniej przechwycił list od Sabertooth. List, który płonął w jego dłoni żywym ogniem. List, który będzie ostatnim od nich...
 - Zadarli z Fairy Tail, tak? - spytał retorycznie, spoglądając bokiem na całą gromadę. Przeszedł z klęczenia do stania, wciąż odwrócony tyłem od publiki. Pięść, w której trzymał list, rozwinęła się, ukazując opadające na drewnianą podłogę popioły. - Więc my...zadrzemy z nimi... - dopowiedział. Ci, którzy poparli jego zdanie, unieśli pięści ku górze, wykrzykując ledwo zrozumiałe hasła. Trzymali broń, uaktywniali magię...i w jednym momencie to wszystko zniknęło. Rozpłynęło się w powietrzu, jakby jeden podmuch wiatru odebrał je i zniszczył.
 - Nie możemy na to pozwolić... - Natsu wzdrygnął się na słowa Makarov'a. Nie zmniejszyło to jego temperamentu - szok wywołały kolejne wydarzenia. Kiedy podszedł stanowczo do Mistrza. Kiedy chwycił kołnierz jego płaszcza, unosząc drobne ciało starca w powietrze. I kiedy stanął w gotowości do ataku, wbijając w niego swój wzrok. Wzrok, przepełniony nienawiścią. Wysyczał kilka słów, jakby domagając się natychmiastowego wyjaśnienia poprzedniego stwierdzenia Drelay'a. Nie możemy na to pozwolić...wywoływało u Salamandra mdłości. Nie mogą pozwolić na walkę...ale na poniewieranie już tak!? Miał ochotę wykrzyczeć to w twarz Makarov'a...ale nie mógł. W jednej chwili determinacja zmalała, a on poczuł, jak bardzo go poniosło. Spoglądając najpierw na wszystkich członków gildii, a po tym na podłogę, powolnym ruchem opuścił Mistrza. Odsunął się kilka kroków, jakby zdumiony swoim zachowaniem. Mało powiedziane - gdyby nie szybka interwencja Lucy oraz Gray'a, którzy podbiegli do krawędzi sceny, już dawno leżałby na ziemi. Wstyd.
Wstyd za to, co zrobił.
Makarov nie był głupi. Wiedział, do czego takie zachowanie mogłoby doprowadzić...
Nie pozwoli na to.
Sabertooth nigdy więcej ich nie sprowokuje. Nie dadzą się tak łatwo...
~ * ~
Im szybciej tam dobiegnie, tym lepiej...
Jak daleko już jest? Nie potrafiła się domyślić...Była pewna, że Crocus znajduje się kilometry za nią - a co za tym idzie, Sabertooth jej nie odnajdzie. Przynajmniej nie teraz. Minerva może i ją uwolniła, ale czy na pewno? Może prędzej, czy później, powróci po nią i znowu ją osadzi w tych lochach? A co z Saphirą? Wciąż ją przetrzymuje, oddała jej wolność? Czemu ona się tym jeszcze przejmuje!? Przecież nie ujrzy tej kobiety na oczy, już nigdy...Nie była jej nic winna. Nie prosiła się o naukę magii. Teraz ma swoje sprawy - postanowiła zemstę. I to jej zamierza dokonać.
Deszcz padał zawzięcie, ciemnoszare chmury przykrywały niebo. Biedna, mała Faye nie miała na sobie niczego, poza tą zniszczoną sukienką. Unikała wszelkich, większych miejscowości - takich, gdzie ludzie z pewnością wytykaliby ją palcami, zagradzali drogę. Śpieszyła się - ile jej zajmie bieg do Magnolii? Od czasów uwolnienia minęło zaledwie kilka godzin...Zwolniła. Nie miała sił. Musiała odpocząć.
Gdzie się znajdowała?
Początkowo w oczy rzucił jej się tylko pustostan. Pusta, ziemista przestrzeń, bez jakichkolwiek terenów zielonych. Bez budynków. Nic, po prostu nic. Tylko pustka i deszcz. W oddali dostrzegła las. Ale był daleko...bardzo, bardzo daleko...Całość przyćmiła jej niewielką wioskę, liczącą sobie tylko osiem, jak nie mniej, domków. Podeszła bliżej. Opustoszała. Niczym "miasto widmo" w mniejszej wersji...Owe domki nie były zbyt stabilne - tylko dwa większe posiadały ściany zrobione z czegoś stabilniejszego. I także one nie pozostały bez szkód - pozbawiono je dachów oraz kilku cegieł, dzięki czemu Faye z łatwością mogła zajrzeć do wnętrza. Mebli brak. Tylko kilka dywanów, podobnych do tych przed wejściami do innych "posiadłości" - zakurzonych, podziurawionych...Nie liczyła otwartych skrzyń z drewna, zapewne pustych. Reszta domków bardziej przypominała słabe namioty z jednodniowych obozowisk, zrobione z pomocą kilku stabilniejszych kijów oraz prześcieradeł, powiewających na wietrze. Nie było, gdzie się schronić - wszystko przesiąknęło przez wodę z deszczu. Jak normalna Faye by się czuła w takiej sytuacji? Zmarznięta, trzęsąca się i kuląca we własnej przestrzeni. Schowałaby się w pierwszym-lepszym domku, nie zważając na fakt, iż jej obecność jakoś pomoże. Nowa Faye - Wodna Smocza Zabójczyni - nie była już taka wrażliwa na zimno. Nawet deszcz jej nie przeszkadzał - bez skrupułów przechadzała się po wiosce, jakby szukając czegoś...wartościowego? Wciąż dyszała ze zmęczenia po biegu - przerwa dobrze jej zrobi. Weszła do jednego z dwóch solidniejszych budynków - chłód przebijał się za nią, niczym nieustanny towarzysz podróży. Prócz dywanów - zarówno tych rozłożonych na betonowej ziemi, jak i zwiniętych po kątach - znajdowało się tam kilka niezbędnych do życia mebli. Przy wejściu stała mała, blaszana szafka, zapewne na ubrania, a kilka metrów dalej znajdowało się dwuosobowe łóżko. Z metalowymi obręczami, tworzącymi pewien wzór przy miejscu, w którym powinny znajdować się poduszki. Ich akurat nie zastała - podobnie z pościelą lub zwyczajnym kocem. Mogłaby zatrzymać się tutaj na jakiś czas...choć nie zaprzecza, że wpadający przez dziury na resztkach dachu deszcz jej przeszkadzał. Ciągłe dudnienie kropel dekoncentrowało dziewczynę, zapoznającą się z nowym otoczeniem. Ostatecznie, Faye zdecydowała się tylko na poszukanie jakichkolwiek ubrań na zmianę. Nie jest aż tak zdesperowana, by ukazać Fairy Tail, co ją spotkało. Przez co musiała przejść, do jakiego stanu doszła po śmierci siostry...Na logikę jednak - jej stan nie jest ich winą. Tylko Amanda. To wy ją zabiliście, zarecytowała w myślach, otwierając szafkę. Miała rację - faktycznie, są w niej ubrania. I nie tylko - gdy wyciągnęła losowo wybraną sukienkę, być może zbyt dużą, ujrzała to. Szkatułkę - albo raczej skrzynkę - zrobioną z żelaza. Choć mała i z łatwością mieszcząca się w obu dłoniach Faye, to do bólu ciężka. Musiała usiąść na białym i pełnym zdarć materacu, odkładając na bok strój. Żadnego kluczyka do otwarcia, nic. Wieczko wydawało się zbyt duże, jeden ruch wystarczył, by przechylić je do tyłu i utorować "drogę" do ujrzenia zawartości.
 - Pamiątki? - wymruczała, wyciągając z wnętrza kolejne przedmioty. Dwa wisiorki, zrobione z pomocą gumowych, ciemnobrązowych linek i kamyczków. Jeden miał błękitną barwę, niczym poranne niebo. Drugi - seledynową, wyróżniającą się na tle szarawej rzeczywistości. Faye bez namysłu nałożyła pierwszy, obwiązując go za szyją i wracając do przeglądania cudzych rzeczy. Kilka karteczek, wyrwanych z notesu, bądź pamiętnika - zapisane ledwie wyraźnym pismem, przyćmionym przez rysunki dziecka...takiego, które nie ukończyło nawet roku życia. I na koniec fotografia - zrobiona w sepii, przedstawiająca szczęśliwe małżeństwo. Faye przymrużyła oczy, by móc im się uważniej przyjrzeć. Kobieta i mężczyzna mieli łudząco podobną urodę - oboje zapewne z jasnymi karnacjami i ciemnymi włosami. Koloru oczu nie poznała. On - z rozczochranymi włosami i wygniecionym garniturze. Ona - z fryzurą upiętą w elegancki kok, w sukni, która wydawała się mienić swym blaskiem, mimo stylu zdjęcia. Zostało jeszcze coś...dziennik? W oprawie z czarnej skóry i pożółkłymi kartkami. Faye biła się z myślami. Nie wypada grzebać w cudzych rzeczach - co i tak już zrobiła. Z drugiej strony, właściciel lub właścicielka na pewno nie powróci do tej wioski. Nawet, jeśli czas dawał o sobie znać, a dziewczynka już dawno powinna wznowić podróż, zabrała się za odczytywanie losowo wybranych stronic.
30 marca X780 roku
Nareszcie do tego doszło - ja oraz Kanashī pobraliśmy się! Wyczekiwałam do dnia naszych zaślubin od bardzo dawna. Moi rodzice nie polubili wybranka...Ich zdaniem, ktoś z tak szanowanego rodu, jak mój nie powinien być z mieszkańcem "społecznego plebsu". Nigdy nie opisywałam dokładnie Kanashī'ego, prawda? Chyba przyszła na to pora...Zacznijmy od tego, że jest sierotą. Stracił rodziców jeszcze, jako małe dziecko - a mimo to, poradził sobie sam. Nie wiem, ile dokładnie miał lat. Któregoś dnia - wiele miesięcy temu - spotkałam go. Odbywał akurat wędrówkę ze swojej wioski do miasta po prowiant. Wpadłam na niego...zaczęliśmy rozmowę...i z czasem zbliżyliśmy się do siebie. Kan - prócz swojej własnej osoby - ma zaufanych "sąsiadów". Uchodźców z innych krain i królestw, którzy znajdują u niego schronienie podczas klęsk przyrodniczych. Poznałam ich - są milsi, niż Ci arystokraci, przyjaciele rodziców...Uciekłam do niego. Nie wiem, czy wciąż mnie poszukują, czy nie...ale jestem szczęśliwa. Teraz. Naprawdę szczęśliwa...

5 stycznia X781 roku
Moje idealne życie wkrótce dobiegnie końca...
Wczoraj doszło do narodzin dziewczynek. Bliźniaczek. Myślałam, że będę szczęśliwa...obiecałam to sobie...ale nie. Musieli to zepsuć. Musieli, akurat teraz! Teraz, kiedy ułożyłam sobie życie. Kanashī...grożą mu. Że go zabiją, że zabiją całą wioskę...Jak mogłam wiedzieć, że są...że są do tego...zdolni...Ludzie, których znałam całe swoje życie. Jak będę z tym żyć!? Nie...nie będę...Jadą tu, słyszę ten dźwięk...dźwięk kół u wozu. Są daleko, ale się zbliżają. Jesteśmy gotowi na śmierć. Ale one nie...Przygotowałam dla dziewczynek tyle...marzyłam, by je wychować, by spędzić z nimi pierwsze lata. Uczyć je chodzić, mówić...te wspólne spacery przy świetle zachodzącego słońca...Ja to wszystko straciłam jeszcze, zanim zdążyło się zacząć. Raptem raz trzymałam je w ramionach. Jestem taka słaba...Kanashī poprzysiągł, że nie pozwoli im umrzeć. Właśnie wrócił. Zostawił je...by mogły przeżyć. Ktoś je na pewno odnajdzie. Powie, co się z nami stało. One tu przyjdą...przyjdą i odczytają ten dziennik. Chociaż tą notkę, tą ostatnią notkę...Amanda...Faye...Jeżeli to czytacie, to jesteście już zapewne dojrzałe...odpowiedzialne...Proszę, zrozumcie. Zostawiłam dla was ten dziennik. Wisiorki szczęścia, które zrobiłam, nim przyszłyście na świat. Miały was rozróżniać...Zdjęcie waszej Mamy i waszego Taty...I rysunek. Rysunek, który jedna z was wykonała jeszcze, zanim zaczęła chodzić. Ledwie wczoraj...To pewnie byłaś Ty, Faye. Czuję, że masz po ojcu tą siłę. Siłę, dzięki której - choć samotnie - stąpasz po ziemi. I się nie poddajesz. A Ty, Amando...Czuję, że jesteś marzycielką. Śnisz na jawie, ale wierzysz w to, że kiedyś będziesz kimś...Żegnajcie... ~ Mona, wasza Mama
Płakała.
Faye naprawdę płakała.
Kobieta na zdjęciu...to jej matka...Jej mama...Jej i Amandy...
Pojedyncze łzy przemieniły się w ich strumienie. Słone krople opadły na kartki w dzienniku, na miejsce tych, które wiele lat temu wylała Mona...Kanashī oznacza smutek...ale Mona go pokochała. To jej rodzice. Ich rodzice...Teraz żyje tylko Faye. Ten list miały przeczytać za kilka lat Faye oraz Amanda - razem. Miały już być dojrzałe, starsze. Miały trafić do kogoś, kto przyjmie je z otwartymi ramionami, powie prawdę...Los chciał inaczej. Rozdzielił je. W jednym jednak, ten list miał rację..."Czuję, że masz (...) tę siłę. Siłę, dzięki której - choć samotnie - stąpasz po ziemi." Owszem, ma ją. I nie podda się, choćby nie wie, co...
 - Przysięgam wam... - wyszeptała, chwytając za sukienkę i rozkładając ją. Błękitna, jak wisiorek, który nałożyła. Który miał być jej. Ta sukienka miała być dla niej... - ...Nie zawiodę. Moja zemsta nie pójdzie na marne...
~ * ~
 - Wiesz, Ul...takie kłótnie naprawdę nic nie zdziałają. Nie moglibyście się po prostu pogodzić...czy coś w tym guście?...Nie, to nie przejdzie!
Przebywanie samotnie w lesie przed zmrokiem nikomu nie wychodzi na dobre. Ale co Meredy mogła zrobić? Czekała na polanie, która miała być najnowszym obozem Crime Sorciere od...dwudziestu minut. Ultear i Jellal wciąż pozostawali w napiętych stosunkach - Meredy wiele razy próbowała załagodzić sprawę, jednak oni byli zbyt uparci. Zbyt uparci, zbyt uparci...powtórzyła, siadając pod drzewem i kuląc się z zimna. Deszcz powoli ustępował, a chmury częściowo zakrywały coraz bardziej ciemniejące niebo. Jej "matka" oraz...Jellal'a nazwałabym tatą...chociaż nie, on ma być z Erzą. Chociaż trzeba przyznać, że teraz on i Ul zachowują się, jak "stare małżeństwo"...na tak humorystyczne myśli przez moment się uśmiechnęła. Napięta atmosfera nie opuszczała grupy od poznania prawdy - Ultear, chcąc być od niego jak najdalej, postanowiła pójść po drewno na opał. Jellal zaś - "bojąc się" obecności Meredy - ruszył na poszukanie czegoś do jedzenia, choć mieli jeszcze sporo zapasów. Ostatecznie czas tych zajęć wydłuża się na tyle, że przybrana córka Milkovich poczuła - prócz zmarznięcia - głód. Taki głód, że aż zrobiło jej się nie dobrze. Ale nie, Jellal musiał zabrać worek z ich jedzeniem...
 - Czasami mam wrażenie, że jestem dzieckiem z jakiejś chorej rodziny. - powiedziała sama do siebie, spoglądając na niebo. Rozumiała, że są na siebie wściekli, ale bez przesady...są w końcu jedną i tą samą gildią, prawda? Oparła głowę o konar, z zamiarem krótkiej drzemki. Pomijając już fakt, iż jest zimno, a nawet, jeśli śnieg zaczyna topnieć...nie, on nie topnieje. Tamten deszcz był tylko wprowadzeniem do śnieżycy, tak? Gdzie jest Ul, kiedy jej tak bardzo potrzebuje!?
Szelest.
Niepewnie otworzyła jasnozielone oczy, rozglądając się na boki. Jakby coś ruszało się w krzakach. Coś z głębin lasu...Coś...Meredy, od tego zimna i głodu masz zwidy...uspokoiła siebie samą, narzucając kaptur płaszcza na głowę. Może Ultear z Jellal'em pogodzili się gdzieś tam po drodze i właśnie wracają? To obozowisko nie zda im się na nic...zresztą, nawet się nie pomieszczą. Wstała, zapinając szybko płaszcz i powolnym, trzęsącym się wręcz krokiem, ruszyła przed siebie. Śnieg, przemieniony po dzisiejszej ulewie w papkę, hałasował pod jej nogami, a nowe płatki opadały na wysunięte kosmyki różowawych włosów. Meredy niczego nie podejrzewała. Zwłaszcza tego, że zaledwie sekundę później tajemnicza osoba podbiegła do niej. Ostatnie, co zapamiętała, to silne uderzenie w kark oraz głowę. Jakby jednocześnie. Nie widziała już niczego, poza mrokiem. Słyszała, jak ktoś wołał jej imię...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Shot through the heart! And you're to blame, cause you give chapter a bad name!

Na początek, zacna niezacnie ja zaprasza wszystkich na tę oto stronę - współprowadzona z Yashą, Anną M, Hinaichigo oraz blueKsR, zawierająca wszystko, co patologiczne, romantyczne, śmieszne, krytyczne, dramatyczne...(100x kategorii później). :3 Ja zajmuję się tam właśnie komedią i krytyką, a współtowarzyszki także są utalentowane (bardziej ode mnie T_T). W każdym bądź razie - zapraszam! *głos tego kogoś z konkursów na kasę w TV). 

No i zaczynam akcję. Jak finał wyjaśnia - domyślcie się, kto uprowadził Meredy, a Jellal i Ultear ciągle są w stanie wojny. Eh...w poniedziałek egzaminy próbne. :/ Dla mnie to bez sensu - druga klasa, to trzecia? A może systemowi nauczania coś się pomyliło?  

sobota, 11 maja 2013

Alex Subiektywnie

NOTKA WSTĘPNA:
Nie - nie jest to nowy rozdział. Jeszcze nie. :P Ostatnimi czasy naszła mnie myśl: ...a może zostać krytykiem? Oczywiście nie mam na myśli prawdziwiej kariery, a pisanie od czasu do czasu notek na specjalnie założonym blogu, gdzie wyżywałabym się na tym, co mnie irytuje, wkurza, wnerwia i ogółem. Na próbę, wstawiam tu "ocenę" 330 rozdziału Fairy Tail. Nie jest ona krótka, jedynie pokaz tego, co bym pisała. Normalnie byłyby dłuższe. Zatem...czytajcie, zacni ludzie!
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Alex Subiektywnie - czyli Haters Gonna Hate

"Fairy Tail" - rozdział 330

W ostatnim tygodniu, wszyscy fani Fairy Tail zachwycali się nad jednym - nad dość nieoczekiwanym rozdziałem, określonym numerem "329". Wtedy to akcja ruszyła do przodu, a my w końcu otrzymaliśmy coś więcej, niż nużące wątki "wyjaśniające" fabułę (a raczej - jeszcze bardziej ją plączące, co mieszało jeden fakt z drugim). Walki na wysokim poziomie, powroty złych (jak na tutejsze standardy - nie zapominajmy o nawracających się!) oraz zapowiedź wątku fabularnego, dość ciekawego zresztą. Nie dziwne zatem, iż oczekiwania, co do rozdziału trzysta trzydziestego znacznie wzrosły...i co w zamian otrzymaliśmy?
...
Smoka, który miał na celu upodobanie się widzom ze swoim sarkastyczno-zabawnym charakterem, by kilkanaście rozdziałów później zepsuć wielkie wejście fan-serwisową magią. Tak. Bardzo interesujące. Już nawet "ukryte znaczenie" odbierania ludziom szacunku do siebie nie wystarczy - bo kto chciałby oglądać pozbawionych zbroi (i uroku osobistego) rycerzy, a chwilę później taką Lucy, która niżej już upaść nie może?
*świerszcze*
No właśnie.
Wspomniałam o "ukrytym znaczeniu" - rzekomo, nasz Zarconis ma pozbawiać ludzi godności i szacunku do swych niezacnych już osób...Nie dało się tego inaczej rozwiązać?
http://images.wikia.com/glee/images/5/55/Puck_Seriously.gif 
Czy ten rozdział ma jakiekolwiek plusy? A może już spiszemy go na straty, otwierając furtkę do konkursu "The Worst Chapter Ever"? Są - konkretnie dwa. Laxus i Cobra, któremu poświęcono aż jedną stronę! Ludzie, świętujemy!
http://25.media.tumblr.com/tumblr_mcz617rSy01r38j04o1_500.gif 
Na koniec pewna ciekawostka, dotycząca jednej z postaci - mianowicie Gray'a, znanego w bloggerowym środowisku, jako: Striptizer, Mrożonka, Ten Któremu Koszuli Nie Wolno Wmawiać, Ogrodnik oraz Ćpun i Tchórz. Siedem tygodni minęło i wciąż nie zrzucił koszuli...to podejrzane. 

niedziela, 5 maja 2013

Rozdział XXXVIII

Rozdział XXXVIII "Zniknij z mojego życia"
W Fairy Tail rzadko kiedy trwało tak poważne zamieszanie.
I wcale nie chodziło o bójki, mające tam miejsce każdego dnia.
Sabertooth.
Ile czasu minęło od ich ostatniej wiadomości? Nikt nie liczył - szczerze mówiąc, Magowie zdążyli już zapomnieć. Tylko Makarov i Laxus pozostawali podejrzliwi - z tą różnicą, że nie na Szablozębnych. Nikt nie podejrzewał, że z czasem pojawi się kolejny list, z nową serią pogróżek. Z treścią, o wiele gorszą od poprzedniej. Mistrz przeczytał go ze świadomością, iż wysłuchiwała go cała społeczność Wróżek. Magowie, uwięzieni w pułapce siedmiu lat na Tenrou, jak i Ci, którzy ten okres spędzili, wiodąc normalne życie. Każdy awanturował się, dochodziło do przepychanek, kłótni. Kierowała nimi żądza pomszczenia dobrego imienia gildii, pokonania Sabertooth. Rada Magii zabroniła wojen stowarzyszeń. Jedna z poważniejszych, z Phantom Lord, zakończyła się rozwiązaniem atakujących. Gdyby nie Yaijma, członek poprzedniej Rady, Fairy Tail także przestałoby istnieć, już w X784 roku. Próby uciszenia rozhałasowanych nie przynosiły skutków. Nawet Erza nie była w stanie ich uciszyć, choć zazwyczaj to właśnie ona kończyła wszelakie afery. Nie...uciszyło ich coś innego. A raczej ktoś - ktoś, kto stanął w progu. Z początku oślepiający blask białego puchu oraz otoczonego jasnymi chmurami nieba nie pozwolił na rozpoznanie tej postaci. Męska postura. Trzymał się za brzuch, na pewno miał jakieś rany. Opierał się lewym ramieniem o kamienną ściankę przed wejściem. Sterczące, niczym kolce włosy.
 - Gajeel! - pierwsza reakcja należała do niej. Levy przecisnęła się ledwie przez tłum - utrudniała jej to drobna postura, kontrastująca z masywniejszymi. Ledwie wydostała się z grona Magów, wcześniej rozwścieczonych, teraz zdezorientowanych, wręcz zaciekawionych. Chwyciła bruneta pod ramię, pomagając podejść bliżej do towarzyszy. Łatwo powiedzieć...był o wiele cięższy, niż się spodziewała. To, że kulał, nie ułatwiało jej zadania. Poobijany, na twarzy, na ramionach...Zdała się na odwagę i zerknęła w stronę brzucha. Tamtejsza rana była najgorsza - w niektórych miejscach krew zdążyła skrzepnąć, lecz z reszty, nienaruszonej przez czas, sączyła się krew. Doszła na środek i nie wytrzymując ciężaru, powoli opuściła mężczyznę na podłogę. Na wierzch wyłoniła się kolejna osóbka - tym razem była to Wendy. Związała długie włosy w niedbałą kitkę, przystępując do działania. Dłonie, otoczone błękitną poświatą, unosiły się centymetr, może nawet kilka milimetrów, nad uszkodzeniem. Gajeel poczuł, jak ból przeobraża się w ulgę i lekkość. Jak wszystkie mniejsze siniaki znikają, a "pamiątka" po nieznanym mu ataku stawała się niczym więcej, jak zwyczajną szramą, która sama wyparuje za jakiś czas.
 - Parszywi...Mroczni... - wychrypiał, zbierając siły na tyle, by powstać i z hukiem opaść na jedno z podstawionych mu krzeseł.
 - Ale to nie Mroczni...
Wzrok wszystkich tu obecnych przeniósł się ponownie na przejście. Tym razem w progu stała dziewczyna - w dżinsach i błękitnej bluzce na ramiączkach, z torbą przewieszoną przez ramię przypominała zwyczajną mieszkankę Magnolii. Posiadaczka krótko ściętych, srebrnych włosów i brązowych oczu. Yukino...
~ * ~
 - Sting!
Exceed o ciemnobrązowym futrze biegł przed siebie, uśmiechając się. Szczerze. Nie wydawał się zmarznięty, pomimo tego, iż miał na sobie jedynie ciemnogranatową, krótką kamizelkę. Lector zawsze witał swojego właściciela z entuzjazmem. Wierzył, że wygrał kolejną walkę - jak zwykle. Bo Sting nie może przegrać.
On nigdy nie przegra, wmawiał sobie.
Tuż za nim biegł kolejny kot. Spod różowego kombinezonu żabki widać było jedynie zielony pyszczek. Frosch była najlepszą - i zapewne jedyną - przyjaciółką Rogue. Bowiem Mag z tą właśnie Exceedką spędzał cały swój wolny czas. Frosch mogła wydawać się dziwna, mimo wszystko...potrafiła zrozumieć lepiej, niż jakikolwiek człowiek. W końcu Exceed'y dotarły do Smoczych Zabójców Sabertooth - pogodny wyraz twarzy Sting'a świadczył tylko o jednym. O zwycięstwie. Rogue zdał się jedynie na słaby uśmiech, przytulając Frosch. On zawsze był taki posępny. I nic z tym się nie da zrobić.
 - Wygraliście, prawda? - spytał podekscytowany Lector, skacząc w miejscu i wyklaskując wesoły rytm. Taki szczęśliwy był tylko wtedy, gdy Sting zwyciężał. Zresztą...zawsze mu kibicował. Sting kucnął tak, by jego twarz znalazła się na wysokości Exceed'a. Poklepał go po niewielkiej główce, przytakując.
Kolejne minuty zlatywały coraz szybciej, i szybciej...
Nagle z terenów nieopodal kwatery, znaleźli się wewnątrz niej. Przez kamienne korytarze na najwyższym piętrze przechodził chłód z podwórza, szarość tego miejsca mogła przyprawiać o przygnębienie. Całe Sabertooth, pomyślał sarkastycznie Sting. Że też on mógł wytrzymać w swoim stroju...Rogue, podobnie jak reszta gildii, ignorował to. Nie mógł tego powiedzieć o przechodniach z innych miejscowości - po których niecodziennie przechadza się Mag zapomnianego rodzaju, ubrany w letnie ubrania podczas zimy.
 - Nie mogę uwierzyć, że tak łatwo nam poszło...
Rogue spojrzał na niego z lekka zdumiony, jakby w myślach przekazywał mu swoje pytania. Co mogło wprawić Sting'a w aż tak pogodny nastrój? Odpowiedział sobie sam. Gajeel...Więc o niego chodziło.
 - Czerpiesz satysfakcję tylko z jego powodu? - spytał spokojnym tonem, jakby dla pewności. Blondwłosy Mag wzruszył jedynie ramionami, przechylając głowę na lewy bok. Tak, by zerknąć przez okiennice, zapewniające jedyne światło na tym korytarzu. Każde oddzielało się od siebie marmurowymi filarami, częściowo przysłaniającymi światło zachodzącego słońca. - Nie powinniśmy ich tak nie doceniać... - kontynuował, wciąż cichszym akcentem - ...prędzej, czy później, takie zachowanie obróci się przeciwko Sabertooth.
 - Pff... - machnął dłonią, odsuwając się od Smoka Cienia na kilka kroków i zerkając za siebie. Lector i Frosch zniknęli kilkanaście minut temu w swoich komnatach. Zatem nikt nie słyszał teraz ich rozmowy, tak? W sumie, tak jest lepiej - nawet Exceed'om nie chciał opowiadać o tym, co spotkało Smoczych Zabójców podczas drogi powrotnej. Uśmiechnął się, ponownie zwracając do towarzysza. - Jeżeli nie zauważyłeś, to właśnie pokonaliśmy Żelaznego Smoczego Zabójcę. Twojego Gajeel'a, rzekomo posiadającego status najpotężniejszego Maga Phantom Lord.
 - Bo to był atak z zaskoczenia. - sprostował, opierając się o ścianę i krzyżując ręce. Widok na popołudniowe Crocus przyćmiewał mu jeden z filarów. Nie zwracał na to najmniejszej uwagi, ważne, by nie musieć patrzeć na rozmówcę. - Gajeel nie wiedział, do czego dojdzie. Zwłaszcza, że był samotny. Czy Ty dałbyś sobie radę z dwójką ukrytych przeciwników? - zdał się na przelotne spojrzenie w stronę Sting'a. Milczał, wbijając wzrok w podłogę. - Właśnie.
 - Te Muszki są po prostu słabe, nie rozumiesz!? - wysyczał nagle, podchodząc odważnym krokiem i przyszpilając odchodzącego od ściany Rogue z powrotem w jej kierunku. Za nic nie puszczał kołnierzy czarnego płaszcza bruneta, nie pozwoli mu uciec, dopóki nie powie tego, co zamierza. Głupi, naiwny Rogue...zaślepiony w potęgę swojego dawnego Mistrza. - Gajeel może i był kiedyś silny... - mówił, nie spuszczając lodowatego spojrzenia błękitnych oczu z twarzy - ...ale teraz jest niczym. Niczym, rozumiesz? - mówił, jakby zachowywał spokój i jednocześnie miał ochotę wyrzucić Cheney'a przez okno jednym ruchem ręki. Mógł to zrobić...ale co to by dało? Tylko kłopoty. Odsunął się do tyłu, przyciągając go na moment do siebie i równie szybko odpychając. Pozwolił, by Rogue odbił się o ścianę i spadł na ziemię - przed ostatnim zdążył się obronić. Sting nie miał już nic więcej do powiedzenia. Po prostu odszedł w swoją stronę. Tak, jak Rogue.
~ * ~
Godzina? Dwie? A może więcej?
Ile przebywała już w kwaterze pozornie wrogiej gildii?
Inaczej - dlaczego w ogóle tutaj przyszła? Nie musiała tego robić. Raz im już pomogła - i jak to się skończyło? Upokorzeniem, a następnie wydaleniem z Sabertooth. Nie miała już nic, nie miała, gdzie się podziać - rodzinna wioska od lat stoi w popiołach, przynajmniej tak sądziła. Ostatnimi czasy - ze względu na gildyjne sprawy - nie mogła wykonywać misji, a co za tym idzie, jej fundusze zmniejszyły się do niezbędnego minimum. Z kwatery zdążyła zabrać jedynie pozostałe oszczędności oraz kilka ubrań, których nie rozpakowała z walizki po ostatniej misji. Wtedy nie miała już wstępu do tego miejsca, ledwie zakradła się do środka - ówcześnie przyłapała ją tylko Frosch. Szczęście, że było już ciemno, a sama Exceed'ka uważała widok uciekającej Yukino za złudzenie.

Los, połączony z jej głupimi przeczuciami sprawił, iż znalazła się w siedzibie Fairy Tail. Nie spodziewała się, że nawet tak hałaśliwa gildia potrafi być spokojna - ten chłopak, Gajeel, leżał teraz w skrzydle szpitalnym. Nie wiedziała, czy miał kogoś bliskiego - za nim weszła tylko drobna, niebieskowłosa dziewczyna. Jego przyjaciółka? Najbliższa chyba - w tej gildii każdy z każdym się kumpluje. Inaczej, niż w Sabertooth...
 - Podać Ci coś jeszcze? - Mirajane, o ile dobrze pamiętała, mimo tak niekorzystnej dla radości sytuacji, wciąż się uśmiechała. To przy jej barze teraz siedziała, zaciskając w prawej dłoni pustą już szklankę po soku. Machnęła tylko głową, mówiąc krótkie "dziękuję". Mira odeszła, a jej nowym rozmówcą został Mistrz Makarov. No tak...musiała opowiedzieć o tym, co szykuje Sabertooth. Starzec usiadł obok, oczekując odpowiedzi. Yukino przełknęła ślinę, zwróciła się w jego stronę i oparła prawe ramię na blacie. - Mi...Jiemma chce pogrążyć Fairy Tail... - zaczęła nieśmiało, odchrząkując przed pierwszym słowem. On już nie jest Mistrzem. Nie jej. - Pogrążyć...Prawdopodobnie Sting i Rogue mieli napaść na Gajeel'a, by potwierdzić groźby. I jest jeszcze Minerva...córka Jiemmy. - z trudem wstrzymała się ze słowem "mistrz". Makarov słuchał dalej, co jakiś czas kiwając głową w geście przytaknięcia. - Nie jestem pewna, co do tych wiadomości...W Sabertooth huczało od tego przez dłuższy czas. Podobno kilka lat temu uprowadzono jakąś kobietę...ma być z waszą gildią związana, ale z tego, co wiem, nie jest zbyt przydatna. W przeciwieństwie do tej dziewczynki...o której szukałam ostatnio ze Sting'em i Rogue informacji...Zna pan może Amandę?
 - Amandę? - W pobliżu kręcił się nikt inny, jak Lucy - poszukująca wzrokiem swojej drużyny, przypadkowo usłyszała fragment rozmowy Mistrza z Yukino. Dziewczyna potwierdziła, wskazując ledwie widocznym gestem na krzesło obok. Lucy zrozumiała go, kiedy zajmowała dane miejsce. - Należała do mrocznej gildii, z którą mieliśmy kiedyś mały...problem. - wyjaśniła cicho, przystając w podobnej pozycji do znajomej - Nie żyje. - dodała już szeptem. Yukino skinęła głową.
 - Prawda. Nie żyje. - oznajmiła, zakładając nogę na nogę i plecami opierając się o ściankę barku - Dziewczynka, którą pojmano do nas, jest jej siostrą bliźniaczką. Najprawdopodobniej rozdzielono je obie w dzieciństwie. Minerva jest świadoma tego, co było pomiędzy Fairy Tail, a Torpid Nightmare. Między innymi wie, że to z waszej winy ich organizacja została rozwiązana. Amanda zmarła w trakcie bitwy, prawda? - upewniła się, wracając do "przemowy" - Minerva chce tą informację wykorzystać przeciwko wam. Nie wiem niestety, jak. Jedynie o tej dziewczynce...
 - Powiedziałaś nam wszystko, co powinniśmy. - przerwał jej Makarov. Zeskoczył ze stolika, powolnymi krokami zmierzając w stronę schodów, prowadzących do jego gabinetu. Podziękował dziewczynie z uśmiechem, znikając. Yukino westchnęła cicho, a Lucy dopiero teraz zauważyła, z czym się u nich pojawiła - prócz torby, na ziemi pod jej nogami leżała czarna, zapełniona po brzegi walizka. Aguria także musiała na nią spojrzeć, bo natychmiastowo, ze speszeniem sięgnęła po swoje rzeczy i skierowała się do wyjścia.
 - Ja już lepiej pójdę. Nie chcę sprawiać kłopotu. - wymajaczyła szybko i ledwie wyraźnie. Lucy już miała zaproponować nowej koleżance nocleg w jej mieszkaniu, gdy Yukino w pośpiechu opuściła teren Fairy Tail.
~ * ~
Wzgórza są spokojne. I często samotne. Jak ona teraz, na przykład.
Słońce już dawno zniknęło za linią horyzontu. Z tego miejsca widziała całą Magnolię - budynek swojej gildii, akademik, nawet domy innych przyjaciół...Śnieg wciąż sypał, jednak tej nocy, wyjątkowo, gwiazdy nie były przysłaniane przez chmury. Migotały wesoło, jakby próbując się uśmiechnąć, pocieszyć nawzajem. Za nią, za wzgórzem, roznosił się zaśnieżony las, z którego tutaj doszła. Droga powrotna wiodła się przez stromą dość ścieżkę, w dół. Później wystarczyło skręcić na prawo, by w dość krótkim czasie dojść do bram Magnolii. Levy przed wyjściem narzuciła na siebie pierwsze-lepsze nakrycie...i szczerze tego pożałowała. Dżinsowa kurtka z nieco przykrótkimi rękawami i pomarańczowy berecik nie były najlepszym wyborem na zimę. Mimo to, nie przerywała danej czynności. Przyciskała do piersi książkę, przymrużonymi oczami przyglądając się nocnemu miastu. Światła paliły się w prawie każdym domu, a ludzie wracali do nich po dokonaniu ostatnich sprawunków. Gdzieś tam mignęła jej matka i dziecko...Ścisnęła mocniej "Błękitną Różę". Chciała ją przeczytać, ale...bała się. Czego? Zwyczajnej książki!? Niezwyczajnej? Nie...Bała się pamięci. Pamięci o Saphirze. Pamięci o tym, jak zginęła. Pamięci o tym, jak widziała jej "niby-śmierć". A teraz sama nie wiedziała, co jest prawdą, a co kłamstwem...
 - Nie wiedziałem, że Brzdące lubią zimno.
Wzdrygnęła się na dźwięk tego głosu, w nagłym odruchu odwracając głowę do tyłu. Zauważyła tylko fragment lasu - poczuła, jak ktoś narzuca na nią całą jakiś materiał. Poruszyła niepewnie dłonią, wyczuwając wpierw aksamitny materiał wewnątrz, a następnie futrzany na wierzchu. Płaszcz? Poprawiła go tak, by odkryć twarz i ułatwić sobie widoczność. Obok, na tym wzgórzu, siedział Gajeel.
 - Co Ty tu robisz!? - spytała, zakrywając dłońmi usta. Nie musiała być aż tak głośna...Gajeel zerknął na nią kątem oka, wracając do obserwowania...sama nie wiedziała, czego. To miasta, to nieba, to górzystych terenów w tle...Westchnął, mamrocząc coś pod nosem. Nie wiedziała, czy kierował te słowa do samego siebie, czy do niej. Najwyraźniej do niej - jakby nie chciał, by to usłyszała.
 - Nie chcę, by mój Brzdąc zamarznął na śmierć. - powtórzył głośniej, krzyżując ręce na piersiach. Choć sam nie miał teraz płaszcza, nie wyglądał, jakby mróz mu przeszkadzał. Może wszyscy Smoczy Zabójcy tak mają? No, prawie wszyscy...Czy on powiedział "mój"? Poczuła, jak jej policzki okrywają rumieńce - od razu schowała się w nowo otrzymanym ubraniu. Byleby nie widział, co właśnie zrobiły jej uczucia...
~ * ~
Krążyła po swoim pokoju - dość okazałym, jeżeli chodzi o wielkość - bez celu. Stawiała kroki do przodu, gdy dochodziła do końca, zawracała...tak w kółko. Ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma, niekiedy poprawiając luźno zawiązany szlafrok. Przyciągała zebrany na podłodze chłód, oczami wodząc po wystroju należącego do niej "kąta". Zrobiony z pięciu innych - na miejscu czterech znajdowała się teraz garderoba, przepełniona zbrojami różnej maści, których od dawna nie używała. Ostatnie pomieszczenie stanowiło sypialnię, do której właśnie zmierzała - tym razem ostatecznie. Marzyła tylko o błogim śnie, by obudzić się wyspana nazajutrz, bez męczących ją myśli. Jellal...Jellal...Jellal...W coś Ty się wpakował...dopowiedziała, wymawiając co chwilę jego imię. Nie miała pewności, czy zostali pojmani, czy może wciąż żyją na wolności, w ukryciu.
 - To niedorzeczne... - parsknęła cicho, przystając na końcu "korytarza". Spod przymkniętych oczu widziała całą sypialną część pokoju. Łoże z satynową pościelą o barwie ciemnej lilii. O ścianach, nieco jaśniejszych. Całą powierzchnię podłogi przykrywał czarny, puszysty dywan. Odwrotnie, niż garderobę - ukrytą pod bladą bielą i granatem. Potężne okno po lewej stronie było otwarte, a przezroczyste firanki powiewały na wietrze. Nawet, jeśli Erza zamarzała - to nie miała ochoty go zamykać. Trochę świeżego powietrza nie powinno jej zaszkodzić. Padła plecami na łóżko, wpatrując się w sufit. Ten obraz był na nim namalowany, od kiedy tylko pamiętała. Jeszcze za życia Hildy - pierwotnej właścicielki Wróżkowych Wzgórz. Reedus namalował go Erzie, jako spóźniony prezent z okazji dziesiątych urodzin - głównie po tym, jak ukazała swoją prawdziwą siłę. Przedstawiał on wszystkich, ówczesnych członków Fairy Tail. W punkcie kulminacyjnym znajdował się Natsu - przypomniała sobie tamte dni z uśmiechem na ustach. Kiedy wszyscy myśleli, że ze smoczego jaja wykluje się prawdziwe, mityczne stworzenie...a nie mały Exceed. Mimo wszystko, jego narodziny ucieszyły każdego, nawet outsider Laxus uronił gdzieś tam łezkę. Natsu - poza tym, że był młodszy i inaczej ubrany - niczym nie różnił się od swojego teraźniejszego odpowiednika. Uśmiechał się, ukazując rosnące kiełki i dosiadając niebieskiego, wyimaginowanego Smoka z białym futrem przy twarzy. Po lewej stronie znajdowała się właśnie Erza - już wtedy dumna, w swojej zbroi i z mieczem przypiętym do skórzanego paska. Na tyłach stał Laxus - jako nastolatek, nie odrywał uszu od magicznych słuchawek. Całymi dniami krążył po drugim piętrze Magów Klasy S, wsłuchując się w swoją hałaśliwą muzykę. Erza nie potrafiła pojąć, jak ktoś może taki rodzaj lubić - mimo to, starała się akceptować zamiłowania takich ludzi. Elfman siedział na stole, jeszcze w dziecięcym garniturze i z muszką przy szyi, a znajdująca się nieopodal Lisanna stepowała wesoło w czerwonych pantofelkach, podskakując. Po drugiej stronie smoczej barykady, Cana i Gray - oczywiście pozbawiony większości ubrań - obserwowali nieistniejące jednak stworzenie, śmiejąc się. W oczy rzucała się buntownicza Mirajane, a także Mistrz Makarov i znacznie młodsi Macao z Wakabą. Poczuła, jak w kącikach jej oczu pojawiają się pojedyncze łzy.
 - Wspominki, prawda? - jak porażona, przeszła do siadu, kurczowo zaciskając dłonie na poduszce. Rozszerzone oczy wypatrywały postaci za otwartym oknem. Sama Erza, kierując się instynktem obronnym, przywołała pierwszy-lepszy miecz i skierowała go w stronę wroga. Nie, to nie był wróg...Na parapecie stała młoda kobieta. W granatowej szacie z symbolem pewnej niezależnej gildii. I z włosami, ciemnymi i rozpuszczonymi, spiętymi białą opaską.
 - Ultear? - przechyliła niepewnie głowę kilka centymetrów w bok, wstają z łóżka i upuszczając broń. Jej ostrze dotknęło skrawka ziemi, aż zniknęło, pochłonięte przez kilkanaście złotawych iskier. Poczuła się głupio - jeżeli Ul miałaby narażać swoją wolność dla rozmowy z nią, to na pewno musiało chodzić o coś poważnego. W pierwszej kolejności podmieniła piżamę na swój codzienny strój - tym razem bez dodatku w postaci zbroi. Wyraz twarzy Ultear był poważny - jak w większości sytuacji. Bez uśmiechu, spojrzenie nie miało w sobie żadnych uczuć. Nic. Pustka.
 - Zakładam, że wiesz, do czego doprowadził Jellal, prawda? - zaczęła spokojnie. Wiedziała, że Erza nie jest niczemu winna. To Jellal tak naciska na nią, choć wie, że teraz nie powinien tego robić. Szkarłatnowłosa zamrugała kilka razy. Próbowała coś powiedzieć, lecz ostatecznie skończyło się na krótkim przytaknięciu. Ultear zrobiła krok do przodu, kończąc wewnątrz pomieszczenia. Nie zamierzała karcić Erzy tak, jak to zrobiła z Jellal'em. I nie chodziło tu o damską solidarność. - Rozumiem, jeżeli specjalnie ryzykował tylko po co, byś wiedziała, w jakiej jesteśmy sytuacji. - ...Skoro rozumiesz, to dlaczego go tak zmasakrowałaś w obozie? spytała kłótliwie samą siebie. - Jellal nie myśli o niczym innym, jak o Tobie. Wiem, jest zakochany, co widać... - Erza cofnęła się o krok. Milkovich na szczęście nie zabawiła zbyt długo wewnątrz. Nie zauważyła nawet, gdy ponownie kucała na parapecie, dłonią trzymając się jednych drzwiczek okna, by zachować równowagę. - Zrób nam jednak tą ulgę i trzymaj się od niego z dala. Nie przyjmuj listów, jak jakiś wyśle, to wyrzuć. Zapomnij o tym incydencie. Po prostu żyj tak, jak żyłaś. Powtarzam - zapomnij. - nie spuszczała swojego wzroku od rozmówczyni. Wbijała go tak, jakby miała ją za moment zabić i odejść. Postawiła jedną nogę na zewnątrz, przygotowując się do spuszczenia w dół. - I jeszcze jedna uwaga: zamknij to okno. Zimno tu. - dorzuciła, znikając. A Erza? Erza cały czas wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze niedawno stała. Nie dowierzając...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
 - Rozdział... 
 - Rozdział? Serio, rozdział?

Niestety, tego dnia właśnie majówka dobiega końca, a my - uczniowie - jesteśmy zmuszeni do powrotu na tortury, w tak zwanym gimbazjum. Powiem szczerze - teraz tylko marzę o wakacjach. :/ Szkoda tylko, że gimbazjum jest miejscem tak uszkodzonym na rozumie, że...Wiem, brzmię, jak typowa nastolatka, która nienawidzi szkoły. Ja do szkoły nic nie mam, tylko gimnazjum i kilka przedmiotów mi tak wadzi...No i "kochane" towarzystwo. Pytanie do osób z II klasy gimnazjum - czy u was są "egzaminy próbne II klas"? Bo moja szkoła takie sobie wymyśliła, czego nie rozumiem...Wystarczy, że w III klasie mamy wystarczająco dużo na głowie, muszą nam utrudniać życie czymś takim? -.- 

Ale dość już o nieprzyjemnościach. Jak widać w tymże rozdziale...cóż, Ultear serio musi nienawidzić Jellal'a. Zwłaszcza, że niszczy mi mój paring. Chociaż...ja to opisałam...sama sobie paring zniszczyłam? D: Mniejsza, na Jerzę mam kilka pomysłów. >:3 Opisując malunek na suficie w pokoju Erzy, specjalnie poszukałam art z gildią Fairy Tail w przeszłości (m.in. taką, którą widzieliśmy w OVA 3, czy też special'ach z mangi / anime). Mam nadzieję, że dobrze wyszło. :3 Także zamieściłam coś dla fanów paring'u GaLe (>:3). Tak, Gajeel wie, jak pocieszyć...I tak wolę Rogue.  

W kolejnym rozdziale zacznie się "poważniejsza" część sporu Fairy Tail / Sabertooth. Co do systemu liczb - cóż, na chwilę obecną pozostanę przy rzymskich. Jak będę miała czas, zacznę je podmieniać na arabskie. :3 Na koniec kwestia "wampirzego Fairy Tail" - wczoraj napisałam dość sporą część drugiego rozdziału. Dodałam ankietę, czy chcecie, bym publikowała tą historię...Miejmy nadzieję, że blog nie zacznie się znowu psuć, jak to niektórzy pamiętają. Kiedy to odpowiedzi tajemniczo znikały i nie było wiadomo, co / kto w końcu wygrywa ankietę. >.<  

czwartek, 2 maja 2013

Rozdział XXXVII

Rozdział XXXVII "Prawda boli najbardziej"
Dzisiejsze popołudnie było spokojne.
...
Zbyt spokojne.
Może Natsu w końcu zrozumiał, że nie życzy sobie nagłych i zazwyczaj dość gwałtownych odwiedzin? Wyraźnie dawała do zrozumienia w kwaterze, że dzisiaj chce spędzić dzień sama. W ciszy. Ciszy, której nie zaznała od bardzo dawna...Nie mówiła, że w Fairy Tail czuje się nieszczęśliwa - nic z tych rzeczy. Po prostu czasem musi odpocząć od tych pozytywnych niszczycieli, w swojej własnej przestrzeni. Nie spodziewała się tylko...że to będzie takie nudne. Bowiem już dwie godziny przesiedziała nigdzie indziej, jak w swoim mieszkaniu. Wyjście na spacer? Nie w taką pogodę. Zima była coraz gorsza. W cieplejszą porę roku z pewnością do gildii dotarłaby w pięć-dziesięć minut. Teraz dwadzieścia jej zleci, zanim przejdzie przez zaspę przy wejściu do domu. Przysiadła do biurka, chwytając za swój notatnik oraz długopis. Otworzyła go na pierwszej stronie - zawsze tak robiła, bowiem zawsze, gdy ukończyła jedną, wyrywała ją i chowała do koperty. To były listy. Listy do jej matki. Layli...Powstrzymała się przed pisaniem - czy ona rzeczywiście nie żyje? Słowa Elyon wciąż siedziały w jej głowie...Layla...żyje w Świecie Gwiezdnych Duchów.
 - Och, to niedorzeczne! - krzyknęła do siebie samej, opierając się łokciami o blat i dłonią dotykając czoła. Odgarnęła grzywkę do tyłu, ta jednak szybko powróciła na poprzednie miejsce. Powoli tracąc nad sobą wszelką kontrolę, zaczęła stukać długopisem o papier, pokrywający się coraz większą ilością małych, niebieskich kropek. - Wszystko się komplikuje...cały czas. - powiedziała do samej siebie, odkładając przedmiot i wstając. Skierowała się do holu, podbiegając do wieszaka i w pośpiechu zdejmując z niego swój płaszcz. Nie wytrzyma dłużej w czterech ścianach. Gotowa, pociągnęła za klamkę, otwierając drzwi i...dostrzegając w progu pewną osobę. A tą osobą była Levy. Pierwsze, co rzuciło się w jej oczy, to łzy przyjaciółki. Spływały po zaczerwienionych policzkach. Warga drgała nerwowo, sama McGarden nie mogła z siebie wydusić żadnego słowa. Drżące w dziwny sposób dłonie trzymały pewną książkę. Lucy kątem oka dostrzegła jej tytuł - "Błękitna Róża". Nigdy nie słyszała o takiej nazwie, także okładki nie rozpoznawała. Wszystko wskazywało na jedno - to z tą lekturą wiązało się zachowanie Levy.
~ * ~
Misja za misją. Bez przerwy.
Gajeel nie był typem osoby, która może stać bezczynnie i przez całe swoje życie obserwować, jak inni pracują za niego. Tak nie było nigdy...i nigdy nie będzie. Zwłaszcza, że koniecznie musi czymś zajmować swój umysł - inaczej zatraci się całkowicie. A tego nie chciał. Zlecenia były coraz mniej opłacalne, ale on i tak je brał - najnowsze, właśnie wykonywane, polega na zwyczajnemu pilnowaniu czyjegoś domu przez jedną noc. Szedł przez las, nieopodal Magnolii - zaśnieżony, wyglądał zupełnie inaczej, niż zazwyczaj. I to nie jest pozytywna zmiana - przez sypiący naokoło śnieg nie widział niczego, poza ciemniejszymi konarami drzew. Pokryte bielą korony przysłaniały zachmurzone niebo, nie potrafił określić, która jest obecnie godzina. Schował ręce w kieszeniach czarnego, pokrytego szarawym futrem płaszcza.
 - Nuda i nic więcej... - wymamrotał, na koniec dorzucając ledwie słyszalne przekleństwo. Kolejne kroki pozostawały coraz wyraźniejsze ślady, Gajeel nie spodziewał się, że ktoś równie dobrze za nim idzie.
Usłyszał szelest.
Wpierw obrócił głowę do tyłu, rozglądając się za źródłem. Nie zauważył niczego.
Kolejny...
Niepokój zaczął wzrastać. Tym razem całą swoją posturą odwrócił się, by ujrzeć oblicze "tajemniczego cienia". Przygotowany do batalii, nie przewidział, że przeciwnik krył się daleko przed nim...Poczuł silne uderzenie w kark - w nagłym odruchu chwycił obolałe miejsce, przechylając się lekko do przodu i w ostatniej chwili stawiając szybkie kroki na przód. Inaczej opadłby na ziemię, a wróg zyskałby przewagę. Zresztą - i tak już ją miał. Wykonał szybki obrót, by ujrzeć jego twarz...Ich twarze...Był pewien - napadło go dwóch Magów. Oboje ubrani w zapięte peleryny, z kapturami narzuconymi na głowy i twarzami, zakrytymi chustami. Pierwszy stał tuż przed nim, drugi zniknął w cieniu lasu. Poza oczami - jedyną częścią ciała, nie zakrytą przez strój - różnili się od siebie "barwami". Mężczyzna o niebieskich oczach z łatwością wtapiał się we śnieżną scenerię, nie zwlekając z atakami. Gajeel przeklął w duchu samego siebie, tracąc czas na rozmyślania, podczas gdy on zdążył rzucić czar na Smoczego Zabójcę. Nie wypowiedział jego formuły - szczerze mówiąc, Redfox nigdy nie widział tego symbolu. Osiadając na samym środku jego brzucha, wypalił ówcześnie tutejszą część płaszcza. Początkowo przypominał znamię, nieco ciemniejsze od reszty skóry. Musiało minąć kilka sekund, nim barwa przeobraziła się w biel, jaskrawą i uszkadzającą widoczność. Przyjrzał się jej - i nie nacieszył się tym widokiem zbyt długo. Fala światła przeszyła wpierw jego ciało, a następnie buchnęła na całej, niezbyt odpowiedniej do walk przestrzeni, odpychając go do tyłu. Wiedział, że zaraz opadnie na ziemię. Będzie leżał we wydeptanej zaspie, czekając na kolejny, błyskawiczny atak. Zapomniał o drugim Magu - odzianego w czerń, z oczami czerwonymi, jak krew. Gajeel odniósł przez moment wrażenie, że skądś już znał ten wzrok...Nie wierzył w to...to nie mógł być...
 - Reyos!? - wykrzyknął imię młodzieńca równocześnie z rzuceniem jego zaklęcia. Całość przebiegała szybko. Zbyt szybko. Cień, rzucany przez wychodzące zza chmur słońce, zniknął...nie tyle zniknął, co przeniósł się na dłonie czerwonookiego. Obrzucał Maga z Fairy Tail pięściami, wzmocnionymi przez nieznaną moc, całkowicie osłabiając. Gajeel musiał działać. Chciał działać. Ale nie mógł - połączone zaklęcia zamaskowanych cisnęły go do tyłu, pozwalając, by odbił się od drzewa i dosłownie padł na twarz. Nim zdołał pozbierać siły i ruszyć w pogoń, Magowie zniknęli. Podniósł się, powracając na drogę i łypiąc do przodu ze wściekłością. - Cholera by to! - wrzasnął na cały głos, kopiąc w jedno z drzew. Reyos...wśród Mrocznych?
~ * ~
 - Jellal...Jellal, zaczekaj!
Ultear nie mogła już znieść tego wszystkiego. Musiała w końcu poznać prawdę. Prawdę i tylko prawdę. Była pewna, że Jellal coś ukrywa - i wydusi to z niego, choćby miała przepłacić wszystko. Oboje pędzili przed siebie szybkim krokiem - niebieskowłosy ignorował idącą za nią kobietę, niekiedy prychając coś w jej kierunku. Milkovich nie dawała za wygraną, wciąż go nawołując. Najbardziej zdezorientowana była Meredy - ledwie doganiała "matkę", a co dopiero lidera ich drużyny. Dla niej to, co ukrywał Jellal, było obojętne - nie zamierzała wtrącać się w cudze sprawy. Ale cóż, los chciał, że Ul postanowiła inaczej. Ścieżka zawężała się coraz bardziej przez drzewa, a niebo ściemniało. Ultear nie mogła tak spokojnie działać - przyśpieszyła w kroku, dorównując Jellal'owi i czym prędzej rzucając się na mężczyznę i przyciskając go do najbliższego drzewa. Wbijała zimny wzrok czarnych oczu w Fermandes'a, ściskając kołnierz jego peleryny. Próbował się wyrywać - na darmo. Czasami Ultear była po prostu zbyt silna, zwłaszcza, jeżeli się denerwowała.
 - Powiesz mi w końcu, co znowu dzieje się w tym Twoim durnowatym świecie? - wysyczała szeptem. Ich twarze dzieliły zaledwie milimetry. Jellal zebrał się na odwagę i odepchnął od siebie Ultear, odsuwając się jak najdalej od miejsca uwięzi. Ciemnowłosa wciąż nie dawała za wygraną. - Znikasz...nie odzywasz się...znowu masz te swoje pieprzone tajemnice... - wypowiedziała znacznie głośniej, niż poprzednio. Meredy milczała, Jellal wywrócił tylko oczami.
 - To nie Twoja sprawa, czym się zajmuję, Ultear. - warknął, chcąc odejść od towarzyszek. Nie zdążył, gdyż Milkovich w porę podbiegła, ciągnąc go za ramię i przyciągając z powrotem do towarzystwa.
 - Uważasz, że nic się nie dzieje, tak!? - spytała retorycznie głosem pełnym pogardy. Obserwując bacznie partnera, sięgnęła dłonią do kieszeni peleryny. Szperała w niej przez dłuższą chwilę, aż wyciągnęła kulkę papieru. Rozwinęła ją. I ukazała w pełnej okazałości zarówno Jellal'owi, jak i Meredy. List gończy. Dokładnie ten sam, jak te, które mężczyzna pokazywał Erzie kilka dni wcześniej. - I nic nam nie raczyłeś powiedzieć!? - krzyknęła, drąc papier na kawałki i rozrzucając jego resztki do przodu. Tak, by część z nich trafiła w Jellal'a. Milczał. Meredy wpatrywała się na przemian w Fermandes'a oraz Ul. Westchnął. Więc się wydało...
 - Nie chciałem was martwić...to nic takiego... - oznajmił cicho, unikając kontaktu wzrokowego z brunetką - To nic wielkiego...Rada już wcześniej na mnie polowała i...
 - ...i przestałaby, gdybyś tak się nie kręcił wokół swojej "ukochanej Erzy"! - dokończyła za niego. Nie mogła ustać w jednym miejscu...zaczęła przechadzać się dookoła drogi, kontynuując swój wywód. - Pisaliście ze sobą, prawda? - nie odpowiedział - Prawda!? - zacisnął mocniej usta, przełknął ślinę. Skinął w szybkiej odpowiedzi głową, mrużąc oczy. Czuł łzy. Czuł, jak napływały. Ale czy płacz coś w tej chwili zdziała? Chciał być lepszym człowiekiem...ale skończyło się na marzeniach. Co z tego, że rozwiązali kilka nielegalnych organizacji? Nigdy nie odpokutuje za zło z przeszłości...tym bardziej teraz, gdy z jego winy całe Crime Sorciere spotka kara...nawet gorsza od zamierzonej...
~ * ~
Nie wiedziała, od czego zacząć rozmowę...
Cisza przeciągała się od...jakiejś godziny. Przez ten czas, Levy próbowała się uspokoić - nie szło jej to najlepiej. Kiedy próbowała coś powiedzieć, na nowo zalewała się łzami. Raz przez przypadek upuściła filiżankę ze zrobioną przez Lucy herbatą. Właścicielka mieszkania nie miała jej tego za złe - rozumiała, że jej przyjaciółka musi przechodzić teraz trudniejszy okres. Wyrzucając resztki po naczyniu, usiadła na łóżku obok niebieskowłosej. Wciąż połykała łzy, jednak wyglądała na spokojniejszą. Otarła dłonią policzki.
 - To długa historia, nie wiem, czy chcesz ją znać, Lu... - zaczęła, odwracają wzrok na książkę. Zawahała się, lecz po chwili oddała ją w ręce Heartfilii. Dziewczyna niepewnie przejechała po okładce, a następnie otworzyła pierwszą stronę, ówcześnie przelatując szybko po wnętrzu. Całość tekstu spisana została własnoręcznie - czcionka delikatnie wykrzywiona na bok, elegancka, pisała ją sprawna dłoń. Tekst - niezbyt wielki, zajmujący dwieście kart, jeżeli liczyć na oko. Pożółkłych kart. Strona wstępu była przyozdobiona starannie narysowanymi malunkami czerwonych róż. Tytuł, niemalże skopiowany z okładki, miał pod sobą nazwisko autora. Saphira McGarden. Początkowo Lucy poczuła zdziwienie - czemu autorka ma na nazwisko tak samo, jak Levy? W momencie tych wymysłów pacnęła się dłonią w czoło. - Ta kobieta...była moją...matką. - przełknęła ostatnie łzy, zaś Lucy postanowiła nie wypytywać o większe szczegóły. Słuchała dalej. - Moja matka...Saphira...była pisa...pisarką. - jej głos z czasem przestał się łamać, przechodząc do normalniejszego akcentu. Ale płakała. Wciąż płakała. - Samotną. Ojciec zostawił ją, jeszcze zanim ja się urodziłam. Mieszkałyśmy w skromnym domu...Na wzgórzu. Taka mała chatka, z wielkim ogrodem różanym...Lubiłam tam przebywać. - uśmiechnęła się na samo wspomnienie, lecz i ta chwila szczęścia przeminęła - Mama zawsze dawała mi swoje dzieła do czytania. Przesiadywałam w ogrodzie...i po prostu czytałam. Stąd znalazłam zamiłowanie do tego. Próbowałam też pisać, ale jak sama widzisz... - zakryła usta dłonią, powstrzymując chwilowy napad śmiechu - ...niezbyt mi wyszły te plany. Ale z czasem...wszystko zaczęło się psuć... - przysunęła się bliżej ściany, układając w skulonej pozycji. Wyglądała, jakby znowu miała utracić panowanie nad sobą. - Zabraniała mi wychodzić. Nawet do ogrodu. "Błękitna Róża"...cóż, tak naprawdę, nigdy nie dokończyłam tej książki. To było ostatnie dzieło matki, ostatniego dnia przed nagłą kontrolą, zostawiłam ją w ogrodzie, na ławce. I nie mogłam po nią wrócić...
 - Co się z nią...stało? - spytała niepewnie Lucy, ściskając dłoń Levy. Siedemnastolatka przeanalizowała sobie w głowie całą historię od początku. Wiedziała, że wiele osób w Fairy Tail nie miało zbyt miłego życiorysu, ale jak mogła się spodziewać, że to samo spotkało jej najlepszą kumpelę? Kogoś, z kim rozmawia prawie codziennie, z kim dzieli podobne zainteresowania...Ta gildia naprawdę jest składnią smutnych historii. Levy sięgnęła po paczkę leżących na półce obok chusteczek i wyciągnęła kilka z nich. Tak na "wszelki wypadek".
 - Miała zatarg... - w mgnieniu oka, pierwsza chusteczka spoczęła zgnieciona w kącie łóżka - Z Mrocznymi Magami. To było którejś z kolei nocy...Przyszła do mojego pokoju, gdy spałam. Wybudziła mnie i starała się to wszystko wyjaśnić jak najszybciej...I nagle...oni przyszli. - zachlipała - Zadali jej cios...nożem w bark...Padła nieprzytomna na ziemię, w kałuży krwi...Kazała mi uciekać, ale ja tego nie zrobiłam...I wtedy...obudziłam moc.
 - Moc? - powtórzyła. Zdała sobie sprawę z tego, co Levy miała na myśli - mówiła o magii. Solidne Pismo? Jak niby miało jej pomóc w walce z grupą wyszkolonych do zabijania Magów? Zwłaszcza, że wówczas Levy była jeszcze dzieckiem...
 - Tak. - przytaknęła, wgapiając się w sufit - Chciałam, by zniknęli...błagałam...i wtedy to zrobiłam. Sama nie zauważyłam, kiedy to zrobiłam. Ja...użyłam tej magii. Wciąż pamiętam, jak ten napis wyglądał...srebrzysty...Po prostu...oni zniknęli. Ale z nią... - pozwoliła jej się wypłakać. Nie chciała dłużej męczyć przyjaciółki, zamiast tego zabrała się za przeglądanie książki. Tak, jak myślała...wszystkie teksty spisane ręcznie, z drobnością. Niekiedy przejawiały się rysunki danych scen, wskazujące na gatunek: fantasy. Książka sama w sobie prosiła, by ktoś ją przeczytał - Levy na pewno nie pozwoli jej zatrzymać. A Lucy musiała to uszanować. Przewróciła na sam koniec - początkowo nic, tylko krótki epilog, spisany wierszem na środku...chwila...Wydawało jej się, że coś tam zauważyła. Mała, pożółkła karteczka, starannie zawinięta i wciśnięta. Prawie wtapiająca się w całokształt. Sięgnęła po nią, odkładając książkę i powoli rozwijając liścik. Sama Levy, zaciekawiona, przerwała płacz, przysuwając się bliżej, by doczytać tekst. - Skąd to masz?
 - Było w książce... - odpowiedziała, dochodząc do sedna. Pomyślała, że lepiej będzie, jeżeli to Levy przeczyta pierwsza. Przekazała jej kartkę, niebieskowłosa zaczęła czytać. Niekiedy jej waga drgała nienaturalnie. Niekiedy jej oczy przymrużały się, powstrzymując łzy. Niekiedy jej policzki same się czerwieniły...
Droga Levy,
wiem, że gdy teraz to czytasz, minęło już sporo czasu...możliwe, że nawet nigdy nie dojdziesz do tego listu. Możliwe, że nigdy już nie wrócisz do naszego rodzinnego domu. Zrozumiem to - nie masz, po co. Nic tam nie pozostało. Zero pamiątek, nic. Po prostu nic...Jedynie pustka i samotność. Możliwe, że znalazłaś nowych przyjaciół, zaczęłaś nowe życie. Żałuję, że nie mogę wieść go razem z Tobą. Najgorsze jest to, że - jeżeli jednak odnalazłaś książkę i wiadomość - nigdy mi nie wybaczysz tego, czego dowiesz się w późniejszej części listu. Rozumiem. Naprawdę. Rozumiem. Specjalnie zabroniłam Ci wchodzić wtedy, do ogrodu, z dwóch powodów. Przede wszystkim, by Oni nie dorwali Ciebie w swoje ręce. Nie wytrzymałabym ze świadomością, że mojej małej córeczce może stać się jakaś krzywda...Nie. To nie do pomyślenia. Drugim powodem jest list. "Błękitna Róża", książka, którą teraz zapewne czytasz (lub nie)...nigdy nie miałaś okazji. Miałaś ją wpierw odkryć, poznać, a na sam koniec znaleźć list. 

Tamtego wieczoru, gdy zniknęłam, powiedziałam Ci o moim zatargu z Mrocznymi Magami. Część, to prawda - faktycznie, z Magami miałam problem. Ale nie byli oni mroczni. Nie należeli nawet do gildii. Było ich kilkoro - wśród nich ten mężczyzna. Zielone włosy, niezwykła siła...magia bogów...Nie wiem, do czego mnie potrzebowali. Po prostu mnie zabrali. Unieruchomili tak, że przypominałam kogoś...martwego? Nie wiem, jak Twoja młoda duszyczka to odebrała. Według nich, miałam wielką, magiczną moc. Taką, jakiej potrzebowali. Nie zgodziłam się, wiedziałam, do czego dojdzie.

Przepraszam. Wiedz jednak, że być może jeszcze żyję...ale nie na pewno. List był pisany przed atakiem Magów na nasz dom. Wszystko, co opisałam...ja o tym wiedziałam. Wiedziałam, że przyjdą. Że będą imitować moją śmierć, byś Ty w to uwierzyła. 
 ~ Saphira.   
 - Levy? Levy...wszystko w porządku?
 - Ona...żyje...
~ * ~
 - Jak ja nienawidzę lochów...
Kiedy ostatni raz Minerva zabawiała w tych korytarzach? Nie pamiętała - możliwe, że nigdy nie postawiłaby tu nogi, gdyby nie te plany ojca...A raczej jej osobiste plany. Ona i Jiemma mieli podobne ambicje - zniszczenie Fairy Tail. Doprowadzenie do ich upadku. By nigdy się już z niego nie podnieśli, jak to teraz robią. By to Sabertooth było na szczycie...przynajmniej dotąd sięgały cele Mistrza. Minerva od zawsze uważała siebie za królową - i wcale się z tym nie kryła. Zasługiwała na ten tytuł bardziej, niż...niż może na przykładzie Hisui, ta głupia księżniczka? Tym bardziej uważała, że...eh, oddałaby wszystko, żeby zostać córką króla, a nie tego głupiego starca...
 - Panienko, nie powinnaś tutaj wchodz...
 - Milcz. - jedno słowo wystarczyło, by straże zostawiły ją w spokoju. Do lochów mogli wchodzić tylko Magowie, mający pozwolenie. Do takich zaliczał się...w sumie, tylko Jiemma. I on nie zaglądał zbyt często do więźniów. Dla niego są gatunkiem ludzi słabych. Słabych, bezbronnych, którzy nie potrafią wykorzystać daru, jakim jest magia. Czuła obrzydzenie, stępując po wydeptanej ścieżce i widząc te wszystkie klatki. Niektórzy więźniowie na jej widok zaczęli ukrywać się w najdalszych zakamarkach pomieszczeń. Byli też tacy, którzy błagali o litość. Jeszcze inni patrzyli na Minervę ze zobojętnieniem na swój los, bez ratunku. W końcu doszła do upragnionego miejsca - celi, zajmowanej przez dziewczynkę oraz kobietę, fizycznie przypominającą już staruszkę. Faye i Saphira. Druga z czarodziejek wybudziła się z drzemki, słysząc stukot obcasów "gościa". Sam gość nie wywołał na niej przyjaznego wrażenia.
 - Czego tu chcesz? - spytała srogim tonem, powstając z leżącej pozycji i zbliżając się do krat. Minerva nie miała w sobie litości do takich "stworzeń", jak ona - robiła z nimi, co tylko zechciała i kiedy zechciała. Wyciągnęła do przodu prawą dłoń od jej wewnętrznej strony i szybkim ruchem zwróciła ją w kierunku ściany. Niewidzialna siła pchnęła Saphirę prawie identycznie, jak wskazała "Panienka" - odepchnęła się od jaskiniopodobnego tworu, padając na ziemię. Faye pisnęła jej imię z przerażeniem, podbiegając do mentorki i sprawdzając możliwe obrażenia. Ostry fragment ściany, o który najwyraźniej uderzyła, zdołał rozerwać materiał stroju przy lewym ramieniu, tworząc w tym samym miejscu krwawiącą ranę. Niestety - Wodni Smoczy Zabójcy nie mieli leczniczych zdolności. Faye zaczęła daremne próby zatamowania krwotoku - nim jednak je zaczęła, Minerva wykonała kolejny manewr. Tym razem kierując czarodziejkę ku sufitowi. Tak, jak poprzednio, nim opadła bezwładnie w dół, uderzyła we wskazane miejsce, tworząc nowe rany.
 - Przestań! - czarnowłosa dziewczynka chwyciła drobnymi dłońmi za kraty, twarzą zbliżając się do Minervy na tyle, na ile krępacja jej pozwalała. Zaczęła zalewać się łzami. Bądź, co bądź - wciąż to dziecko. Szablozębna przez moment zastanawiała się, jak zareagować - ma przystępować do dalszej fazy swojego planu? Czy może od razu wbić tą smarkulę w ostrzejszy fragment budowli, by wykrwawiła się na śmierć? Nie, nie, nie...to by pogrzebało nie tylko gildię, ale także ją. Z dwojga złego, to ona wolała ocaleć. Saphira leżała bezwładnie - straciła przytomność?
 - Nie jestem tu po walkę. - oznajmiła z wyrachowaniem Minerva, unosząc lewą rękę w górę na kilka sekund. To wystarczyło, by kawałek gruzu obok zawalił się, tworząc coś na rodzaj "krzesła". Z wyprostowaną postawą zajęła na nim miejsce, zakładając nogę na nogę. Uśmiechnęła się jakby zachęcająco do Faye. - Może usiądziesz?
Jasnozielone oczy wodziły po Minervie przez okres...co najmniej minuty. Nie ufała jej. W tym świetle, przedstawione zostały, jako kontrasty. Faye - drobna, wychudzona wręcz dziewczynka w sukience, której na pewno już nigdy porządnie nie dopierze. Plamy po tygodniach, może i miesiącach spędzonych w klatce bez środków do życia, dadzą po sobie znać. Jest jeszcze Minerva - przedstawiana, jako piękna córka Mistrza, z dumą ukazująca wyrysowany na liliowej kreacji tygrysa, utworzonego z połyskujących, szkarłatnych linii. Jak królowa, pomyślała z niechęcią.
 - Więc czego chcesz? - spytała znacznie spokojniej, przysiadając na swojej ulubionej i zresztą jedynej skałce. Wydawała się spięta - ona taka była. Niecodziennie córka tego okrutnego porywacza odwiedza Cię w Twoim więzieniu. Czyżby kłopoty? Minerva okręciła sobie wokół palca cieńszy kosmyk włosów, mrucząc coś cicho i niezrozumiale.
 - Wiesz, faktycznie, na pierwszy rzut oka jesteś niczym innym, jak bezbronnym...kruchym...dzieckiem. Bez władzy. - i tylko tyle chciała jej powiedzieć? Że jednak jest osobą bezużyteczną dla tej chorej gildii!? - Ale wiesz, Twoją "przyjaciółkę" schwytano wiele lat temu. - wskazała palcem na nieprzytomną Saphirę. Wyglądała, jakby miała się zaraz wykrwawić...ale może Minerva nie będzie aż tak zła i...Żmudne nadzieje, odpowiedziała sobie samej Faye. - Pamiętam tamte czasy...byłam może dopiero w Twoim wieku, a ten palant, Orga nawet nie należał do Sabertooth. - wszystkie te słowa mówiła z niebywałym spokojem, wciąż się uśmiechając. Przerażające. - Nie, nie, nie...Był takim samym łamagą, jak oni wszyscy. Był nikim. Nikt nie wiedział, skąd zwyczajny uchodźca, uciekinier, posiada tak potężną magię. Obiecaliśmy go nie wydać w zamian za odnalezienie czegoś, co kiedyś nam się przyda. Orga naprawdę musiał mieć dar, skoro przyprowadził właśnie ją. Czy ktokolwiek wiedział, że wkrótce będzie kimś istotniejszym, niż wypalona Smocza Zabójczyni? - chciała jej przerwać. Chciała przerwać te bezpodstawne oszczerstwa. Nie miała, jak. - Nikt. Cóż, w każdym bądź razie wychodzi na to, że obie jesteście mi...przepraszam, nam...potrzebne.
 - Co masz na myśli? - jej głosik stał się nagle cichy i pozbawiony pewności. Ta kobieta...znowu zachichotała ze złośliwością. Miała teraz jedno marzenie - mam w poważaniu, czy tu zostanę, czy nie, niech ta wkurzająca "Panienka" sobie pójdzie.
 - Fairy Tail - każdy zna tą gildię, Ty nie jesteś wyjątkiem. Nawet, jeśli spędziłaś tu...trochę czasu. Zważając na to, że od niedawna funkcjonują, jak "należy". - oznajmiła. Wypowiadając nazwę, jak i wszelkie osiągnięcia tego stowarzyszenia, nie mogła powstrzymać swojego rodzaju agresji. Uśmiech zniknął...ale tylko na moment. - To, co Saphira straciła i co u nich jest, to jedno. Ale...Ciebie powinna bardziej obchodzić Twoja... - przybliżyła swoją twarz do krat i spojrzała prosto w oczy Faye. Jasnozielone, pełne nadziei rywalizujące z przeszywającym, leszczynowym spojrzeniem. Zwycięzca - wiadomy. - Amanda. Twoja kochana siostrzyczka, której nie miałaś okazji bliżej poznać nie żyje...właśnie przez nich. - milczała. Na zewnątrz przypominała twardą skałę, w środku - fala rozpaczy przechodziła z coraz większymi, i większymi skutkami...aż rozpacz przemieniła się w złość. Kolej szła dalej, przeobrażając się w gorsze uczucia. Pozwoliła jej kontynuować. - Kilka miesięcy temu mieli misję, dotyczącą grupy, do której "Amandzia" należała. Cóż, zaatakowali ich i...to by było na tyle. Gdyby nie oni, Amanda może by przeżyła, a jej psychodeliczna "matka" nie doprowadziłaby do zgonu. A wiesz, dlaczego do tego doprowadziła? Ponieważ Fairy Tail ją sprowokowało. Namąciło jej. A gdy na tą krótką, krótką chwilę, zaledwie parę sekund straciła rozum...niepozorne wydarzenia niosą tragiczne skutki. Sama rozumiesz, ta parszywa gildia przynosi tylko nieszczęście. - powstała, otrzepując tył sukni od jaskiniowego pyłu i powolnym krokiem zawracając - Mam nadzieję, że postąpisz mądrze... - nim oderwała się z zamyślenia, Minervy już nie było.
~ * ~
Mijały kolejne godziny.
Słowa Minervy ciągle dudniły jej w głowie, niczym ten jeden rytm, którego już nie zapomni. Nigdy. "Nie żyje...właśnie przez nich." Przez kogo, przez Fairy Tail? "Gdyby nie oni, Amanda może by przeżyła..." Jak mogli do tego doprowadzić? "...a jej psychodeliczna "matka" nie doprowadziłaby do zgonu." A jak te słowa miała rozumieć? Kto ją w końcu zabił - "matka", czy Fairy Tail? "Ponieważ Fairy Tail ją sprowokowało." Wyobrażała sobie tą scenę. Kwatera Torpid Nightmare, spowita całkowitym mrokiem. Kilkoro, jak nie kilkanaście Magów walczyło na przeciwko sobie. Jedyne światła dawały mieniące się kolorami okręgi zaklęć, znikające tak szybko, jak tylko się pojawiły. Jedynym hałasem zaś były komendy. I krzyki. Krzyki bólu. "A gdy na tą krótką, krótką chwilę, zaledwie parę sekund straciła rozum..." Ktoś z Fairy Tail podchodzi do "matki". Zaczyna się walka, prowokuje ją. "Matka" traci nad sobą panowanie. Amanda kręci się w pobliżu. I niespodziewanie - zamiast atakującego - to ona zostaje ofiarą. "Niepozorne wydarzenia niosą tragiczne skutki." Prawda? Czy może fałsz? "Sama rozumiesz." Rozumie. "Ta parszywa gildia przynosi tylko nieszczęście". Nieszczęście...nieszczęście...nieszczęście...
 - Miałaś rację, "Królowo". - syknęła szeptem, kuląc się przy kratach - Przynoszą tylko nieszczęście. - dodała z pomrukiem, opierając głowę o ścianę. Skały, ślady po "miejscu" Minervy, wciąż pozostawały w nieładzie. Straże wydawały się tym nie przejmować. Jakby takie zachowanie było zaledwie codziennością.
 - Ona nie ma racji.
Saphira wprawdzie odniosła tego dnia największe skutki na zdrowiu fizycznym. Faye nie wiedziała, jakim cudem zatamowała krwawienie z zadanych przez córkę Mistrza ran - podobno Smoczy Zabójcy nie mogą uzdrawiać samych siebie. Żaden Smoczy Zabójca, poza Niebiańskim, nie może uzdrawiać. Ubranie kobiety przesiąknęło czerwienią, jej karnacja stała się bledsza, niż wcześniej. Mimo to, Faye nie uważała jej za jakoś szczególnie zranionej. Taką osobą była właśnie ona - niegdyś bezbronna, teraz w dodatku zaopatrzona we wiedzę, która miała dwie strony. Pierwsza - smutek. Druga - nienawiść. Może jeszcze dodatkowa, ukryta trzecia - chęć zemsty.
 - Próbuje Cię zmanipulować...
Nie słuchała jej.
Wiedziała, jaki cel ma jej życie. Po co się urodziła.
Musi zniszczyć Fairy Tail.
Choćby za cenę życia...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
I want go back to my chapter, thank you very much!

Mamy więc majowy weekend - jak zamierzacie go spędzić? U mnie póki co trwa niezbyt długi remont domu, w dodatku pogoda się na mnie obraziła, gdyż ciągle pada deszcz. A przynajmniej się na to zbiera, już wiem, kogo winić. Miejmy nadzieję, że wkrótce się ociepli. *^* Ostatnimi czasy miałam dziwną wenę - z ochotą na napisanie "Fairy Tail" w wersji...wampirów. Oczywiście nie mówię tu o "Zmierzchu", tylko o prawdziwych - takich, które bez amuletu nie opuszczą słońca bez oparzeń, które boją się wody święconej i kołków z drewna...Napisałam pierwszy rozdział, a to, czy będę kontynuowała - zobaczy się. Jeżeli zechcecie, to go tu opublikuję, tak na próbę. :P 

No więc, jestem po pisaniu rozdziału XL (coraz gorsze te rzymskie cyfry...) - pełnego walk i poniewierania ludźmi. It's something, what I love. *o* Prócz tego - mam nowy paring. Mianowicie, Lyon x Cherry. Wiem, wiem, że to trochę pedofilia, ale czyż oni nie są słodcy? *o* Mimo to, dalej shippuję Lyon x Ultear. xD Nowy rozdział pojawi się niedługo. :3     

Wyżsi Rangą