czwartek, 16 maja 2013

Rozdział XXXIX

Rozdział XXXIX "Bitwa?"
 - Ostatni raz tu schodzę... - poprzysięgła.
W jednej dłoni trzymała świeżo zapaloną świecę - jak dotąd stanowiącą jedyne światło w lochach. Wszystkie inne zostały zgaszone, a podziemne piętra kwatery spowił mrok. Co zaś miała w drugiej? Początkowo ledwie widziała. W blasku świecy odbijał się błysk złota. To złoto miało okrągły kształt - gdyby dopiero teraz ujrzała ten przedmiot, myślałaby, iż w jej posiadaniu znajduje się zwyczajna obręcz. Dopiero kilka mocniejszych mignięć ukazało pęk, złożony z kilku malutkich, srebrnych kluczy, niekiedy zardzewiałych. Klucze do celi...Doszła do niej. Tak, jakby się tego spodziewała - wszyscy więźniowie o tej porze spali. Bez sił na kolejne błagania o wolność. Bez sił na krzyki i bójki pomiędzy sobą. Bez sił na życie...A wśród nich wciąż znajdowały się Saphira i Faye, do których zmierzała. Niczym nie różniły się od pozostałych - jak matka z córką, siedziały w prawym kącie, drzemiąc. Saphira opierała głowę o ścianę, zaś Faye - o ramię mistrzyni. Minerva położyła pęk na podłodze tak, by uwolnić dłoń - chwilę po tym podeszła bliżej krat, wykonując owalny ruch i kierując niewidzialne pole energii w stronę świecy. Płomyczek, wcześniej malutki i słaby, na ten krótki moment stał się potężny i jaskrawy. Na tyle, by zbudzić połowę więźniów - wraz z Faye. Dziewczynka zamrugała kilka razy, rozglądając się niemrawo dookoła. W powracającej ciemności, na początku, nie dostrzegła nic. Blady promyk świecy rzucił się w oczy dopiero po upływie minuty. Nie przeraził ją widok Minervy, ani nie zdenerwował. Powstała spokojnie - tak, by nie obudzić Saphiry - a następnie podeszła do krat. Spojrzały sobie w oczy. Te leszczynowe, przymrużone oczy dosłownie biły pewnością siebie - w tym blasku przypominały lilię. Usta Minervy układały się w wykrzywiony uśmiech. Odwrotnie, niż u poważniej jak dotąd Faye - słabe, jasnozielone i nienaturalnie rozszerzone, z cieniami. Spodziewała się dosłownie wszystkiego - zwłaszcza po ich ostatniej, niezapowiedzianej rozmowie. Równie dobrze magia, którą córka Mistrza się posługiwała, mogła zrobić z nią to samo, co wcześniej z Saphirą - odbić o ostrzejsze krańce ścian i poranić. Tym razem na tyle dotkliwie, by wykrwawiła się w samotności. Faktycznie, użyła zaklęcia - ale tylko po to, by falą odepchnąć ją kilka kroków do tyłu. Dziewczynka nie stawiała się, nic nie mówiła - tylko czekała. Czekała, aż Minerva na powrót sięgnie po klucze, wybierze jeden i wciśnie go w zaczarowaną kratę. Krata rozsypała się na milion kawałków. A Faye była wolna.
 - Teraz idź. - rzuciła na odchodne, odwracając się i kierując do wyjścia z lochów. Dziesięciolatka, jakby zamurowana z zaskoczenia, wpatrywała się w ziemię. Niepewnie postawiła pierwsze kroki ku wolności. Czy krata niespodziewanie powróci i na nowo ją uwięzi? Nie - zbliżyła się do krańca celi, nic się nie stało. Czy po przekroczeniu progu zostanie złapana z zaskoczenia, zabita? Też nie - mogła swobodnie kierować się na przód i przód...Wiedziała, co Minerva chciała w ten sposób przekazać. Idź i rób, co uważasz za słuszne. Wie, co uważa za słuszne. Idź i spełnij to, czego pragniesz. Wiedziała, czego pragnie. Idź. Idź i zemścij się na Fairy Tail...Ona pragnie tego. Pragnie zemsty na Fairy Tail.
~ * ~
Gdyby to od niego zależało - Sabertooth już dawno skończyłoby z wysyłaniem pogróżek, a Fairy Tail przeszłoby do kontrataku. Ale nie - dlaczego ta głupia Rada musi wszystko komplikować!? Nie wiedział już, co spowodowało większy bałagan w jego gabinecie - setki Tygodników Czarodzieja z dołączonymi plakatami dla mężczyzn, czy ten jeden, pojedynczy list od Szablozębnych, który spoczywał teraz na jego biurku. Siedział, na fotelu w tureckiej pozycji, rozmyślając. Otworzyć go, czy zignorować? Pewnie znowu czymś pogrozili...
 - Nie ma to, jak pośmiać się na starość. - wspomniał sarkastycznie. Sarkastycznie - bo w tej sytuacji nie było nic śmiesznego, poza Sabertooth robiących z siebie idiotów na oczach Wróżek. Nie licząc już tego, jak zaledwie kilka dni temu Makarov dotarł do Magnolii ledwie żywy - a to wszystko przez "zemstę" dwóch Magów Klasy S, "pupilków" Jiemmy. Sięgnął po wiadomość, obracając wpierw kopertę w dłoniach. Śnieżnobiała. Z jego imieniem, wypisanym elegancką czcionką oraz nazwą gildii, która przysłała do niego owy list. Złota pieczęć - jeszcze świeża, z wizerunkiem tygrysa. - Otworzyć...czy nie otworzyć... - powtarzał w kółko. Rozum podpowiadał mu, by tego nie robił...Ale serce to co innego. Ważniejsze. I dlatego też w zaskakująco szybkim tempie strzępki koperty spoczęły na blacie, a on sam zaczął czytać. Z każdą linijką tekstu, jego humor znikał. Uśmiech zastąpiło zniesmaczenie, zirytowanie - wszystko, co negatywne. Słowa odbijały się w jego uszach, coraz głośniej i głośniej...Nie usłyszał nawet pukania drobnej osóbki, która weszła po dłuższym odczekiwaniu do środka. Carla tygodnie bija się z myślami - choć wizja, której zaznała, wydawała się być już nieaktualna...to ciągle miała to dziwne przeczucie. Przeczucie, że wkrótce stanie się coś złego. Że ten ktoś...albo coś...zniszczy ich gildię. Zniszczy, zabije wszystkich. Wszystkich...
 - Mistrzu Makarov? - mówiła niepewnie, jak na swoją osobę. Starzec nie reagował - wciąż zaczytany w list. Przywołała z pomocą Aery parę skrzydeł, by móc przenieść się na biurko i być bliżej Dreyal'a.Widziała to w jego oczach. Szok. Wściekłość. Ścisnął trzymaną kartkę, tworząc na niej kilka wygnieceń i odłożył ją z hukiem na blat. Mruknął krótkie "przepraszam", schodząc z krzesła i podchodząc do drzwi wejściowych. Pchnął je i od razu posunął się schodami w dół. Zdezorientowana Carla pofrunęła za nim, lądując na parterze. Tuż obok Wendy, siedzącej przy jednym stoliku z Drużyną Natsu. Dziewczynka już miała pytać, co się stało, gdy nagle twarze wszystkich skierowały się w stronę sceny. Światła przygasły, pozostawiając jedne - padające na Makarov'a. Poważnego, bez dobrych wieści. Wszyscy domyślili się, co było tego powodem. Sabertooth.
 - Czego chcą tym razem? - oczywiście wiadomym było, kto jako pierwszy zareaguje. Natsu opuścił miejsce swojej grupy, zbliżając się do krańca sceny. Jeżeli sprawa zagęszczała się i stawała coraz to poważniejsza - nie był tym samym, przyjaznym i kochającym walki chłopakiem. Spróbuj zranić jego przyjaciół, gildię...nie pozostanie dłuższy. Z czarnych, jak noc oczach, biły iskierki złości i determinacji. Makarov nie chciał go powstrzymywać. I jednocześnie - czuł, że przyjęcie propozycji tej gildii źle się zakończy. Wziął głębszy oddech, nabierając sił na przemówienie. Spuścił wzrok, a następnie spojrzał po wszystkich, obecnych tutaj twarzach.
 - Wzywają nas do bitwy... - Magowie spojrzeli po sobie z mieszanką zdziwienia oraz zdegustowania. Mirajane - jakby znikąd - stanęła metr za starcem, wręczając mu zabraną z gabinetu kartkę papieru. Zerkał na nią co jakiś czas, odczytując fragmenty wiadomości. - "Jeżeli tacy plugawcy, jak wy potrafią wkraczać na nasze tereny i niszczyć to, co nasze - sądzę, że nie odważą się odrzucić naszego wyzwania." - cisza została przerwana przez kilkanaście pomruków niechęci. Jakby Magowie z Fairy Tail podzielili się na grupy - część nie ucieszyła się na wieść o kolejnej wojnie gildii. Znaleźli się też tacy, którzy - przy najlepszej okazji - sami zgłosiliby się do walki. Makarov wznowił przekazywanie najnowszych wieści, a harmider rozmów ustąpił spokojowi. - "Polana za Magnolią. Bez świadków. Tylko Ty, Makarov, i pięciu Magów - jestem pewien, że wiesz, kogo mam na myśli. Dzisiaj, przed północą - chcę was wszystkich tam widzieć." - reakcje na końcówkę były natychmiastowe. A ta najgwałtowniejsza należała do Natsu - stojąc jedną nogą na scenę, przesunął na przód cały ciężar ciała. Odbił się, wykonując krótki skok w powietrzu i lądując za Makarov'em oraz Mirajane - wcześniej przechwycił list od Sabertooth. List, który płonął w jego dłoni żywym ogniem. List, który będzie ostatnim od nich...
 - Zadarli z Fairy Tail, tak? - spytał retorycznie, spoglądając bokiem na całą gromadę. Przeszedł z klęczenia do stania, wciąż odwrócony tyłem od publiki. Pięść, w której trzymał list, rozwinęła się, ukazując opadające na drewnianą podłogę popioły. - Więc my...zadrzemy z nimi... - dopowiedział. Ci, którzy poparli jego zdanie, unieśli pięści ku górze, wykrzykując ledwo zrozumiałe hasła. Trzymali broń, uaktywniali magię...i w jednym momencie to wszystko zniknęło. Rozpłynęło się w powietrzu, jakby jeden podmuch wiatru odebrał je i zniszczył.
 - Nie możemy na to pozwolić... - Natsu wzdrygnął się na słowa Makarov'a. Nie zmniejszyło to jego temperamentu - szok wywołały kolejne wydarzenia. Kiedy podszedł stanowczo do Mistrza. Kiedy chwycił kołnierz jego płaszcza, unosząc drobne ciało starca w powietrze. I kiedy stanął w gotowości do ataku, wbijając w niego swój wzrok. Wzrok, przepełniony nienawiścią. Wysyczał kilka słów, jakby domagając się natychmiastowego wyjaśnienia poprzedniego stwierdzenia Drelay'a. Nie możemy na to pozwolić...wywoływało u Salamandra mdłości. Nie mogą pozwolić na walkę...ale na poniewieranie już tak!? Miał ochotę wykrzyczeć to w twarz Makarov'a...ale nie mógł. W jednej chwili determinacja zmalała, a on poczuł, jak bardzo go poniosło. Spoglądając najpierw na wszystkich członków gildii, a po tym na podłogę, powolnym ruchem opuścił Mistrza. Odsunął się kilka kroków, jakby zdumiony swoim zachowaniem. Mało powiedziane - gdyby nie szybka interwencja Lucy oraz Gray'a, którzy podbiegli do krawędzi sceny, już dawno leżałby na ziemi. Wstyd.
Wstyd za to, co zrobił.
Makarov nie był głupi. Wiedział, do czego takie zachowanie mogłoby doprowadzić...
Nie pozwoli na to.
Sabertooth nigdy więcej ich nie sprowokuje. Nie dadzą się tak łatwo...
~ * ~
Im szybciej tam dobiegnie, tym lepiej...
Jak daleko już jest? Nie potrafiła się domyślić...Była pewna, że Crocus znajduje się kilometry za nią - a co za tym idzie, Sabertooth jej nie odnajdzie. Przynajmniej nie teraz. Minerva może i ją uwolniła, ale czy na pewno? Może prędzej, czy później, powróci po nią i znowu ją osadzi w tych lochach? A co z Saphirą? Wciąż ją przetrzymuje, oddała jej wolność? Czemu ona się tym jeszcze przejmuje!? Przecież nie ujrzy tej kobiety na oczy, już nigdy...Nie była jej nic winna. Nie prosiła się o naukę magii. Teraz ma swoje sprawy - postanowiła zemstę. I to jej zamierza dokonać.
Deszcz padał zawzięcie, ciemnoszare chmury przykrywały niebo. Biedna, mała Faye nie miała na sobie niczego, poza tą zniszczoną sukienką. Unikała wszelkich, większych miejscowości - takich, gdzie ludzie z pewnością wytykaliby ją palcami, zagradzali drogę. Śpieszyła się - ile jej zajmie bieg do Magnolii? Od czasów uwolnienia minęło zaledwie kilka godzin...Zwolniła. Nie miała sił. Musiała odpocząć.
Gdzie się znajdowała?
Początkowo w oczy rzucił jej się tylko pustostan. Pusta, ziemista przestrzeń, bez jakichkolwiek terenów zielonych. Bez budynków. Nic, po prostu nic. Tylko pustka i deszcz. W oddali dostrzegła las. Ale był daleko...bardzo, bardzo daleko...Całość przyćmiła jej niewielką wioskę, liczącą sobie tylko osiem, jak nie mniej, domków. Podeszła bliżej. Opustoszała. Niczym "miasto widmo" w mniejszej wersji...Owe domki nie były zbyt stabilne - tylko dwa większe posiadały ściany zrobione z czegoś stabilniejszego. I także one nie pozostały bez szkód - pozbawiono je dachów oraz kilku cegieł, dzięki czemu Faye z łatwością mogła zajrzeć do wnętrza. Mebli brak. Tylko kilka dywanów, podobnych do tych przed wejściami do innych "posiadłości" - zakurzonych, podziurawionych...Nie liczyła otwartych skrzyń z drewna, zapewne pustych. Reszta domków bardziej przypominała słabe namioty z jednodniowych obozowisk, zrobione z pomocą kilku stabilniejszych kijów oraz prześcieradeł, powiewających na wietrze. Nie było, gdzie się schronić - wszystko przesiąknęło przez wodę z deszczu. Jak normalna Faye by się czuła w takiej sytuacji? Zmarznięta, trzęsąca się i kuląca we własnej przestrzeni. Schowałaby się w pierwszym-lepszym domku, nie zważając na fakt, iż jej obecność jakoś pomoże. Nowa Faye - Wodna Smocza Zabójczyni - nie była już taka wrażliwa na zimno. Nawet deszcz jej nie przeszkadzał - bez skrupułów przechadzała się po wiosce, jakby szukając czegoś...wartościowego? Wciąż dyszała ze zmęczenia po biegu - przerwa dobrze jej zrobi. Weszła do jednego z dwóch solidniejszych budynków - chłód przebijał się za nią, niczym nieustanny towarzysz podróży. Prócz dywanów - zarówno tych rozłożonych na betonowej ziemi, jak i zwiniętych po kątach - znajdowało się tam kilka niezbędnych do życia mebli. Przy wejściu stała mała, blaszana szafka, zapewne na ubrania, a kilka metrów dalej znajdowało się dwuosobowe łóżko. Z metalowymi obręczami, tworzącymi pewien wzór przy miejscu, w którym powinny znajdować się poduszki. Ich akurat nie zastała - podobnie z pościelą lub zwyczajnym kocem. Mogłaby zatrzymać się tutaj na jakiś czas...choć nie zaprzecza, że wpadający przez dziury na resztkach dachu deszcz jej przeszkadzał. Ciągłe dudnienie kropel dekoncentrowało dziewczynę, zapoznającą się z nowym otoczeniem. Ostatecznie, Faye zdecydowała się tylko na poszukanie jakichkolwiek ubrań na zmianę. Nie jest aż tak zdesperowana, by ukazać Fairy Tail, co ją spotkało. Przez co musiała przejść, do jakiego stanu doszła po śmierci siostry...Na logikę jednak - jej stan nie jest ich winą. Tylko Amanda. To wy ją zabiliście, zarecytowała w myślach, otwierając szafkę. Miała rację - faktycznie, są w niej ubrania. I nie tylko - gdy wyciągnęła losowo wybraną sukienkę, być może zbyt dużą, ujrzała to. Szkatułkę - albo raczej skrzynkę - zrobioną z żelaza. Choć mała i z łatwością mieszcząca się w obu dłoniach Faye, to do bólu ciężka. Musiała usiąść na białym i pełnym zdarć materacu, odkładając na bok strój. Żadnego kluczyka do otwarcia, nic. Wieczko wydawało się zbyt duże, jeden ruch wystarczył, by przechylić je do tyłu i utorować "drogę" do ujrzenia zawartości.
 - Pamiątki? - wymruczała, wyciągając z wnętrza kolejne przedmioty. Dwa wisiorki, zrobione z pomocą gumowych, ciemnobrązowych linek i kamyczków. Jeden miał błękitną barwę, niczym poranne niebo. Drugi - seledynową, wyróżniającą się na tle szarawej rzeczywistości. Faye bez namysłu nałożyła pierwszy, obwiązując go za szyją i wracając do przeglądania cudzych rzeczy. Kilka karteczek, wyrwanych z notesu, bądź pamiętnika - zapisane ledwie wyraźnym pismem, przyćmionym przez rysunki dziecka...takiego, które nie ukończyło nawet roku życia. I na koniec fotografia - zrobiona w sepii, przedstawiająca szczęśliwe małżeństwo. Faye przymrużyła oczy, by móc im się uważniej przyjrzeć. Kobieta i mężczyzna mieli łudząco podobną urodę - oboje zapewne z jasnymi karnacjami i ciemnymi włosami. Koloru oczu nie poznała. On - z rozczochranymi włosami i wygniecionym garniturze. Ona - z fryzurą upiętą w elegancki kok, w sukni, która wydawała się mienić swym blaskiem, mimo stylu zdjęcia. Zostało jeszcze coś...dziennik? W oprawie z czarnej skóry i pożółkłymi kartkami. Faye biła się z myślami. Nie wypada grzebać w cudzych rzeczach - co i tak już zrobiła. Z drugiej strony, właściciel lub właścicielka na pewno nie powróci do tej wioski. Nawet, jeśli czas dawał o sobie znać, a dziewczynka już dawno powinna wznowić podróż, zabrała się za odczytywanie losowo wybranych stronic.
30 marca X780 roku
Nareszcie do tego doszło - ja oraz Kanashī pobraliśmy się! Wyczekiwałam do dnia naszych zaślubin od bardzo dawna. Moi rodzice nie polubili wybranka...Ich zdaniem, ktoś z tak szanowanego rodu, jak mój nie powinien być z mieszkańcem "społecznego plebsu". Nigdy nie opisywałam dokładnie Kanashī'ego, prawda? Chyba przyszła na to pora...Zacznijmy od tego, że jest sierotą. Stracił rodziców jeszcze, jako małe dziecko - a mimo to, poradził sobie sam. Nie wiem, ile dokładnie miał lat. Któregoś dnia - wiele miesięcy temu - spotkałam go. Odbywał akurat wędrówkę ze swojej wioski do miasta po prowiant. Wpadłam na niego...zaczęliśmy rozmowę...i z czasem zbliżyliśmy się do siebie. Kan - prócz swojej własnej osoby - ma zaufanych "sąsiadów". Uchodźców z innych krain i królestw, którzy znajdują u niego schronienie podczas klęsk przyrodniczych. Poznałam ich - są milsi, niż Ci arystokraci, przyjaciele rodziców...Uciekłam do niego. Nie wiem, czy wciąż mnie poszukują, czy nie...ale jestem szczęśliwa. Teraz. Naprawdę szczęśliwa...

5 stycznia X781 roku
Moje idealne życie wkrótce dobiegnie końca...
Wczoraj doszło do narodzin dziewczynek. Bliźniaczek. Myślałam, że będę szczęśliwa...obiecałam to sobie...ale nie. Musieli to zepsuć. Musieli, akurat teraz! Teraz, kiedy ułożyłam sobie życie. Kanashī...grożą mu. Że go zabiją, że zabiją całą wioskę...Jak mogłam wiedzieć, że są...że są do tego...zdolni...Ludzie, których znałam całe swoje życie. Jak będę z tym żyć!? Nie...nie będę...Jadą tu, słyszę ten dźwięk...dźwięk kół u wozu. Są daleko, ale się zbliżają. Jesteśmy gotowi na śmierć. Ale one nie...Przygotowałam dla dziewczynek tyle...marzyłam, by je wychować, by spędzić z nimi pierwsze lata. Uczyć je chodzić, mówić...te wspólne spacery przy świetle zachodzącego słońca...Ja to wszystko straciłam jeszcze, zanim zdążyło się zacząć. Raptem raz trzymałam je w ramionach. Jestem taka słaba...Kanashī poprzysiągł, że nie pozwoli im umrzeć. Właśnie wrócił. Zostawił je...by mogły przeżyć. Ktoś je na pewno odnajdzie. Powie, co się z nami stało. One tu przyjdą...przyjdą i odczytają ten dziennik. Chociaż tą notkę, tą ostatnią notkę...Amanda...Faye...Jeżeli to czytacie, to jesteście już zapewne dojrzałe...odpowiedzialne...Proszę, zrozumcie. Zostawiłam dla was ten dziennik. Wisiorki szczęścia, które zrobiłam, nim przyszłyście na świat. Miały was rozróżniać...Zdjęcie waszej Mamy i waszego Taty...I rysunek. Rysunek, który jedna z was wykonała jeszcze, zanim zaczęła chodzić. Ledwie wczoraj...To pewnie byłaś Ty, Faye. Czuję, że masz po ojcu tą siłę. Siłę, dzięki której - choć samotnie - stąpasz po ziemi. I się nie poddajesz. A Ty, Amando...Czuję, że jesteś marzycielką. Śnisz na jawie, ale wierzysz w to, że kiedyś będziesz kimś...Żegnajcie... ~ Mona, wasza Mama
Płakała.
Faye naprawdę płakała.
Kobieta na zdjęciu...to jej matka...Jej mama...Jej i Amandy...
Pojedyncze łzy przemieniły się w ich strumienie. Słone krople opadły na kartki w dzienniku, na miejsce tych, które wiele lat temu wylała Mona...Kanashī oznacza smutek...ale Mona go pokochała. To jej rodzice. Ich rodzice...Teraz żyje tylko Faye. Ten list miały przeczytać za kilka lat Faye oraz Amanda - razem. Miały już być dojrzałe, starsze. Miały trafić do kogoś, kto przyjmie je z otwartymi ramionami, powie prawdę...Los chciał inaczej. Rozdzielił je. W jednym jednak, ten list miał rację..."Czuję, że masz (...) tę siłę. Siłę, dzięki której - choć samotnie - stąpasz po ziemi." Owszem, ma ją. I nie podda się, choćby nie wie, co...
 - Przysięgam wam... - wyszeptała, chwytając za sukienkę i rozkładając ją. Błękitna, jak wisiorek, który nałożyła. Który miał być jej. Ta sukienka miała być dla niej... - ...Nie zawiodę. Moja zemsta nie pójdzie na marne...
~ * ~
 - Wiesz, Ul...takie kłótnie naprawdę nic nie zdziałają. Nie moglibyście się po prostu pogodzić...czy coś w tym guście?...Nie, to nie przejdzie!
Przebywanie samotnie w lesie przed zmrokiem nikomu nie wychodzi na dobre. Ale co Meredy mogła zrobić? Czekała na polanie, która miała być najnowszym obozem Crime Sorciere od...dwudziestu minut. Ultear i Jellal wciąż pozostawali w napiętych stosunkach - Meredy wiele razy próbowała załagodzić sprawę, jednak oni byli zbyt uparci. Zbyt uparci, zbyt uparci...powtórzyła, siadając pod drzewem i kuląc się z zimna. Deszcz powoli ustępował, a chmury częściowo zakrywały coraz bardziej ciemniejące niebo. Jej "matka" oraz...Jellal'a nazwałabym tatą...chociaż nie, on ma być z Erzą. Chociaż trzeba przyznać, że teraz on i Ul zachowują się, jak "stare małżeństwo"...na tak humorystyczne myśli przez moment się uśmiechnęła. Napięta atmosfera nie opuszczała grupy od poznania prawdy - Ultear, chcąc być od niego jak najdalej, postanowiła pójść po drewno na opał. Jellal zaś - "bojąc się" obecności Meredy - ruszył na poszukanie czegoś do jedzenia, choć mieli jeszcze sporo zapasów. Ostatecznie czas tych zajęć wydłuża się na tyle, że przybrana córka Milkovich poczuła - prócz zmarznięcia - głód. Taki głód, że aż zrobiło jej się nie dobrze. Ale nie, Jellal musiał zabrać worek z ich jedzeniem...
 - Czasami mam wrażenie, że jestem dzieckiem z jakiejś chorej rodziny. - powiedziała sama do siebie, spoglądając na niebo. Rozumiała, że są na siebie wściekli, ale bez przesady...są w końcu jedną i tą samą gildią, prawda? Oparła głowę o konar, z zamiarem krótkiej drzemki. Pomijając już fakt, iż jest zimno, a nawet, jeśli śnieg zaczyna topnieć...nie, on nie topnieje. Tamten deszcz był tylko wprowadzeniem do śnieżycy, tak? Gdzie jest Ul, kiedy jej tak bardzo potrzebuje!?
Szelest.
Niepewnie otworzyła jasnozielone oczy, rozglądając się na boki. Jakby coś ruszało się w krzakach. Coś z głębin lasu...Coś...Meredy, od tego zimna i głodu masz zwidy...uspokoiła siebie samą, narzucając kaptur płaszcza na głowę. Może Ultear z Jellal'em pogodzili się gdzieś tam po drodze i właśnie wracają? To obozowisko nie zda im się na nic...zresztą, nawet się nie pomieszczą. Wstała, zapinając szybko płaszcz i powolnym, trzęsącym się wręcz krokiem, ruszyła przed siebie. Śnieg, przemieniony po dzisiejszej ulewie w papkę, hałasował pod jej nogami, a nowe płatki opadały na wysunięte kosmyki różowawych włosów. Meredy niczego nie podejrzewała. Zwłaszcza tego, że zaledwie sekundę później tajemnicza osoba podbiegła do niej. Ostatnie, co zapamiętała, to silne uderzenie w kark oraz głowę. Jakby jednocześnie. Nie widziała już niczego, poza mrokiem. Słyszała, jak ktoś wołał jej imię...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Shot through the heart! And you're to blame, cause you give chapter a bad name!

Na początek, zacna niezacnie ja zaprasza wszystkich na tę oto stronę - współprowadzona z Yashą, Anną M, Hinaichigo oraz blueKsR, zawierająca wszystko, co patologiczne, romantyczne, śmieszne, krytyczne, dramatyczne...(100x kategorii później). :3 Ja zajmuję się tam właśnie komedią i krytyką, a współtowarzyszki także są utalentowane (bardziej ode mnie T_T). W każdym bądź razie - zapraszam! *głos tego kogoś z konkursów na kasę w TV). 

No i zaczynam akcję. Jak finał wyjaśnia - domyślcie się, kto uprowadził Meredy, a Jellal i Ultear ciągle są w stanie wojny. Eh...w poniedziałek egzaminy próbne. :/ Dla mnie to bez sensu - druga klasa, to trzecia? A może systemowi nauczania coś się pomyliło?  

4 komentarze:

  1. Yasha się wyspała, ogarnęła umysł i już (mam nadzieje) głupot pisać nie będę więc przechodzę do komentowania :D
    Kochana bierz gaśnice, jam się znów jaram xD Akcją i twoim stylem pisania (Jak można pisać w tak dobry sposób? No jak?! Oddawaj mi tu trochę tego talentu ^.^).
    Biedna mała Faye... A mi jej jakoś co raz mniej się żal robi. Zostawiła Saphire i leci się zemścić. A coś przeczuwając, ona się nie nawróci jak to w FT bywa ;p To, jak znalazła ten list... :{ Słów mi zabrakło. Dzięki tobie pokochałam jeszcze bardziej Minerve! <3
    Jak ja lubie takie %$@$#!$ %#*@!^$ :D
    Podobało mi się jak dziadek się wkurzył, a Natsu jak zwykle się unosi.. (druga gaśnica w ruch?).
    Końcówka... dawno się tak nie uśmiałam na twoim blogu :D (przynajmniej w normalnych rozdziałach). Jak tak dalej będzie to dla Meredy skończy się to poważnym uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym, psują jej dzieciństwo, które chciała odzyskać :P

    OdpowiedzUsuń
  2. czy sa tu pary?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, są. Nie pojawiają się zbyt często, ale od czasu do czasu coś się pojawi. ^^

      Usuń
  3. http://nekolovedragon.blogspot.com/
    Jak ma ktoś czas~nya..*prosząca minka*

    OdpowiedzUsuń

Bo czarodzieje zostawiają po sobie ślad. :D

Wyżsi Rangą