Dzisiejsze popołudnie było spokojne.
...
Zbyt spokojne.
Może Natsu w końcu zrozumiał, że nie życzy sobie nagłych i zazwyczaj dość gwałtownych odwiedzin? Wyraźnie dawała do zrozumienia w kwaterze, że dzisiaj chce spędzić dzień sama. W ciszy. Ciszy, której nie zaznała od bardzo dawna...Nie mówiła, że w Fairy Tail czuje się nieszczęśliwa - nic z tych rzeczy. Po prostu czasem musi odpocząć od tych pozytywnych niszczycieli, w swojej własnej przestrzeni. Nie spodziewała się tylko...że to będzie takie nudne. Bowiem już dwie godziny przesiedziała nigdzie indziej, jak w swoim mieszkaniu. Wyjście na spacer? Nie w taką pogodę. Zima była coraz gorsza. W cieplejszą porę roku z pewnością do gildii dotarłaby w pięć-dziesięć minut. Teraz dwadzieścia jej zleci, zanim przejdzie przez zaspę przy wejściu do domu. Przysiadła do biurka, chwytając za swój notatnik oraz długopis. Otworzyła go na pierwszej stronie - zawsze tak robiła, bowiem zawsze, gdy ukończyła jedną, wyrywała ją i chowała do koperty. To były listy. Listy do jej matki. Layli...Powstrzymała się przed pisaniem - czy ona rzeczywiście nie żyje? Słowa Elyon wciąż siedziały w jej głowie...Layla...żyje w Świecie Gwiezdnych Duchów.
- Och, to niedorzeczne! - krzyknęła do siebie samej, opierając się łokciami o blat i dłonią dotykając czoła. Odgarnęła grzywkę do tyłu, ta jednak szybko powróciła na poprzednie miejsce. Powoli tracąc nad sobą wszelką kontrolę, zaczęła stukać długopisem o papier, pokrywający się coraz większą ilością małych, niebieskich kropek. - Wszystko się komplikuje...cały czas. - powiedziała do samej siebie, odkładając przedmiot i wstając. Skierowała się do holu, podbiegając do wieszaka i w pośpiechu zdejmując z niego swój płaszcz. Nie wytrzyma dłużej w czterech ścianach. Gotowa, pociągnęła za klamkę, otwierając drzwi i...dostrzegając w progu pewną osobę. A tą osobą była Levy. Pierwsze, co rzuciło się w jej oczy, to łzy przyjaciółki. Spływały po zaczerwienionych policzkach. Warga drgała nerwowo, sama McGarden nie mogła z siebie wydusić żadnego słowa. Drżące w dziwny sposób dłonie trzymały pewną książkę. Lucy kątem oka dostrzegła jej tytuł - "Błękitna Róża". Nigdy nie słyszała o takiej nazwie, także okładki nie rozpoznawała. Wszystko wskazywało na jedno - to z tą lekturą wiązało się zachowanie Levy.
~ * ~
Misja za misją. Bez przerwy.
Gajeel nie był typem osoby, która może stać bezczynnie i przez całe swoje życie obserwować, jak inni pracują za niego. Tak nie było nigdy...i nigdy nie będzie. Zwłaszcza, że koniecznie musi czymś zajmować swój umysł - inaczej zatraci się całkowicie. A tego nie chciał. Zlecenia były coraz mniej opłacalne, ale on i tak je brał - najnowsze, właśnie wykonywane, polega na zwyczajnemu pilnowaniu czyjegoś domu przez jedną noc. Szedł przez las, nieopodal Magnolii - zaśnieżony, wyglądał zupełnie inaczej, niż zazwyczaj. I to nie jest pozytywna zmiana - przez sypiący naokoło śnieg nie widział niczego, poza ciemniejszymi konarami drzew. Pokryte bielą korony przysłaniały zachmurzone niebo, nie potrafił określić, która jest obecnie godzina. Schował ręce w kieszeniach czarnego, pokrytego szarawym futrem płaszcza.
- Nuda i nic więcej... - wymamrotał, na koniec dorzucając ledwie słyszalne przekleństwo. Kolejne kroki pozostawały coraz wyraźniejsze ślady, Gajeel nie spodziewał się, że ktoś równie dobrze za nim idzie.
Usłyszał szelest.
Wpierw obrócił głowę do tyłu, rozglądając się za źródłem. Nie zauważył niczego.
Kolejny...
Niepokój zaczął wzrastać. Tym razem całą swoją posturą odwrócił się, by ujrzeć oblicze "tajemniczego cienia". Przygotowany do batalii, nie przewidział, że przeciwnik krył się daleko przed nim...Poczuł silne uderzenie w kark - w nagłym odruchu chwycił obolałe miejsce, przechylając się lekko do przodu i w ostatniej chwili stawiając szybkie kroki na przód. Inaczej opadłby na ziemię, a wróg zyskałby przewagę. Zresztą - i tak już ją miał. Wykonał szybki obrót, by ujrzeć jego twarz...Ich twarze...Był pewien - napadło go dwóch Magów. Oboje ubrani w zapięte peleryny, z kapturami narzuconymi na głowy i twarzami, zakrytymi chustami. Pierwszy stał tuż przed nim, drugi zniknął w cieniu lasu. Poza oczami - jedyną częścią ciała, nie zakrytą przez strój - różnili się od siebie "barwami". Mężczyzna o niebieskich oczach z łatwością wtapiał się we śnieżną scenerię, nie zwlekając z atakami. Gajeel przeklął w duchu samego siebie, tracąc czas na rozmyślania, podczas gdy on zdążył rzucić czar na Smoczego Zabójcę. Nie wypowiedział jego formuły - szczerze mówiąc, Redfox nigdy nie widział tego symbolu. Osiadając na samym środku jego brzucha, wypalił ówcześnie tutejszą część płaszcza. Początkowo przypominał znamię, nieco ciemniejsze od reszty skóry. Musiało minąć kilka sekund, nim barwa przeobraziła się w biel, jaskrawą i uszkadzającą widoczność. Przyjrzał się jej - i nie nacieszył się tym widokiem zbyt długo. Fala światła przeszyła wpierw jego ciało, a następnie buchnęła na całej, niezbyt odpowiedniej do walk przestrzeni, odpychając go do tyłu. Wiedział, że zaraz opadnie na ziemię. Będzie leżał we wydeptanej zaspie, czekając na kolejny, błyskawiczny atak. Zapomniał o drugim Magu - odzianego w czerń, z oczami czerwonymi, jak krew. Gajeel odniósł przez moment wrażenie, że skądś już znał ten wzrok...Nie wierzył w to...to nie mógł być...
- Reyos!? - wykrzyknął imię młodzieńca równocześnie z rzuceniem jego zaklęcia. Całość przebiegała szybko. Zbyt szybko. Cień, rzucany przez wychodzące zza chmur słońce, zniknął...nie tyle zniknął, co przeniósł się na dłonie czerwonookiego. Obrzucał Maga z Fairy Tail pięściami, wzmocnionymi przez nieznaną moc, całkowicie osłabiając. Gajeel musiał działać. Chciał działać. Ale nie mógł - połączone zaklęcia zamaskowanych cisnęły go do tyłu, pozwalając, by odbił się od drzewa i dosłownie padł na twarz. Nim zdołał pozbierać siły i ruszyć w pogoń, Magowie zniknęli. Podniósł się, powracając na drogę i łypiąc do przodu ze wściekłością. - Cholera by to! - wrzasnął na cały głos, kopiąc w jedno z drzew. Reyos...wśród Mrocznych?
~ * ~
- Jellal...Jellal, zaczekaj!
Ultear nie mogła już znieść tego wszystkiego. Musiała w końcu poznać prawdę. Prawdę i tylko prawdę. Była pewna, że Jellal coś ukrywa - i wydusi to z niego, choćby miała przepłacić wszystko. Oboje pędzili przed siebie szybkim krokiem - niebieskowłosy ignorował idącą za nią kobietę, niekiedy prychając coś w jej kierunku. Milkovich nie dawała za wygraną, wciąż go nawołując. Najbardziej zdezorientowana była Meredy - ledwie doganiała "matkę", a co dopiero lidera ich drużyny. Dla niej to, co ukrywał Jellal, było obojętne - nie zamierzała wtrącać się w cudze sprawy. Ale cóż, los chciał, że Ul postanowiła inaczej. Ścieżka zawężała się coraz bardziej przez drzewa, a niebo ściemniało. Ultear nie mogła tak spokojnie działać - przyśpieszyła w kroku, dorównując Jellal'owi i czym prędzej rzucając się na mężczyznę i przyciskając go do najbliższego drzewa. Wbijała zimny wzrok czarnych oczu w Fermandes'a, ściskając kołnierz jego peleryny. Próbował się wyrywać - na darmo. Czasami Ultear była po prostu zbyt silna, zwłaszcza, jeżeli się denerwowała.
- Powiesz mi w końcu, co znowu dzieje się w tym Twoim durnowatym świecie? - wysyczała szeptem. Ich twarze dzieliły zaledwie milimetry. Jellal zebrał się na odwagę i odepchnął od siebie Ultear, odsuwając się jak najdalej od miejsca uwięzi. Ciemnowłosa wciąż nie dawała za wygraną. - Znikasz...nie odzywasz się...znowu masz te swoje pieprzone tajemnice... - wypowiedziała znacznie głośniej, niż poprzednio. Meredy milczała, Jellal wywrócił tylko oczami.
- To nie Twoja sprawa, czym się zajmuję, Ultear. - warknął, chcąc odejść od towarzyszek. Nie zdążył, gdyż Milkovich w porę podbiegła, ciągnąc go za ramię i przyciągając z powrotem do towarzystwa.
- Uważasz, że nic się nie dzieje, tak!? - spytała retorycznie głosem pełnym pogardy. Obserwując bacznie partnera, sięgnęła dłonią do kieszeni peleryny. Szperała w niej przez dłuższą chwilę, aż wyciągnęła kulkę papieru. Rozwinęła ją. I ukazała w pełnej okazałości zarówno Jellal'owi, jak i Meredy. List gończy. Dokładnie ten sam, jak te, które mężczyzna pokazywał Erzie kilka dni wcześniej. - I nic nam nie raczyłeś powiedzieć!? - krzyknęła, drąc papier na kawałki i rozrzucając jego resztki do przodu. Tak, by część z nich trafiła w Jellal'a. Milczał. Meredy wpatrywała się na przemian w Fermandes'a oraz Ul. Westchnął. Więc się wydało...
- Nie chciałem was martwić...to nic takiego... - oznajmił cicho, unikając kontaktu wzrokowego z brunetką - To nic wielkiego...Rada już wcześniej na mnie polowała i...
- ...i przestałaby, gdybyś tak się nie kręcił wokół swojej "ukochanej Erzy"! - dokończyła za niego. Nie mogła ustać w jednym miejscu...zaczęła przechadzać się dookoła drogi, kontynuując swój wywód. - Pisaliście ze sobą, prawda? - nie odpowiedział - Prawda!? - zacisnął mocniej usta, przełknął ślinę. Skinął w szybkiej odpowiedzi głową, mrużąc oczy. Czuł łzy. Czuł, jak napływały. Ale czy płacz coś w tej chwili zdziała? Chciał być lepszym człowiekiem...ale skończyło się na marzeniach. Co z tego, że rozwiązali kilka nielegalnych organizacji? Nigdy nie odpokutuje za zło z przeszłości...tym bardziej teraz, gdy z jego winy całe Crime Sorciere spotka kara...nawet gorsza od zamierzonej...
~ * ~
Nie wiedziała, od czego zacząć rozmowę...
Cisza przeciągała się od...jakiejś godziny. Przez ten czas, Levy próbowała się uspokoić - nie szło jej to najlepiej. Kiedy próbowała coś powiedzieć, na nowo zalewała się łzami. Raz przez przypadek upuściła filiżankę ze zrobioną przez Lucy herbatą. Właścicielka mieszkania nie miała jej tego za złe - rozumiała, że jej przyjaciółka musi przechodzić teraz trudniejszy okres. Wyrzucając resztki po naczyniu, usiadła na łóżku obok niebieskowłosej. Wciąż połykała łzy, jednak wyglądała na spokojniejszą. Otarła dłonią policzki.
- To długa historia, nie wiem, czy chcesz ją znać, Lu... - zaczęła, odwracają wzrok na książkę. Zawahała się, lecz po chwili oddała ją w ręce Heartfilii. Dziewczyna niepewnie przejechała po okładce, a następnie otworzyła pierwszą stronę, ówcześnie przelatując szybko po wnętrzu. Całość tekstu spisana została własnoręcznie - czcionka delikatnie wykrzywiona na bok, elegancka, pisała ją sprawna dłoń. Tekst - niezbyt wielki, zajmujący dwieście kart, jeżeli liczyć na oko. Pożółkłych kart. Strona wstępu była przyozdobiona starannie narysowanymi malunkami czerwonych róż. Tytuł, niemalże skopiowany z okładki, miał pod sobą nazwisko autora. Saphira McGarden. Początkowo Lucy poczuła zdziwienie - czemu autorka ma na nazwisko tak samo, jak Levy? W momencie tych wymysłów pacnęła się dłonią w czoło. - Ta kobieta...była moją...matką. - przełknęła ostatnie łzy, zaś Lucy postanowiła nie wypytywać o większe szczegóły. Słuchała dalej. - Moja matka...Saphira...była pisa...pisarką. - jej głos z czasem przestał się łamać, przechodząc do normalniejszego akcentu. Ale płakała. Wciąż płakała. - Samotną. Ojciec zostawił ją, jeszcze zanim ja się urodziłam. Mieszkałyśmy w skromnym domu...Na wzgórzu. Taka mała chatka, z wielkim ogrodem różanym...Lubiłam tam przebywać. - uśmiechnęła się na samo wspomnienie, lecz i ta chwila szczęścia przeminęła - Mama zawsze dawała mi swoje dzieła do czytania. Przesiadywałam w ogrodzie...i po prostu czytałam. Stąd znalazłam zamiłowanie do tego. Próbowałam też pisać, ale jak sama widzisz... - zakryła usta dłonią, powstrzymując chwilowy napad śmiechu - ...niezbyt mi wyszły te plany. Ale z czasem...wszystko zaczęło się psuć... - przysunęła się bliżej ściany, układając w skulonej pozycji. Wyglądała, jakby znowu miała utracić panowanie nad sobą. - Zabraniała mi wychodzić. Nawet do ogrodu. "Błękitna Róża"...cóż, tak naprawdę, nigdy nie dokończyłam tej książki. To było ostatnie dzieło matki, ostatniego dnia przed nagłą kontrolą, zostawiłam ją w ogrodzie, na ławce. I nie mogłam po nią wrócić...
- Co się z nią...stało? - spytała niepewnie Lucy, ściskając dłoń Levy. Siedemnastolatka przeanalizowała sobie w głowie całą historię od początku. Wiedziała, że wiele osób w Fairy Tail nie miało zbyt miłego życiorysu, ale jak mogła się spodziewać, że to samo spotkało jej najlepszą kumpelę? Kogoś, z kim rozmawia prawie codziennie, z kim dzieli podobne zainteresowania...Ta gildia naprawdę jest składnią smutnych historii. Levy sięgnęła po paczkę leżących na półce obok chusteczek i wyciągnęła kilka z nich. Tak na "wszelki wypadek".
- Miała zatarg... - w mgnieniu oka, pierwsza chusteczka spoczęła zgnieciona w kącie łóżka - Z Mrocznymi Magami. To było którejś z kolei nocy...Przyszła do mojego pokoju, gdy spałam. Wybudziła mnie i starała się to wszystko wyjaśnić jak najszybciej...I nagle...oni przyszli. - zachlipała - Zadali jej cios...nożem w bark...Padła nieprzytomna na ziemię, w kałuży krwi...Kazała mi uciekać, ale ja tego nie zrobiłam...I wtedy...obudziłam moc.
- Moc? - powtórzyła. Zdała sobie sprawę z tego, co Levy miała na myśli - mówiła o magii. Solidne Pismo? Jak niby miało jej pomóc w walce z grupą wyszkolonych do zabijania Magów? Zwłaszcza, że wówczas Levy była jeszcze dzieckiem...
- Tak. - przytaknęła, wgapiając się w sufit - Chciałam, by zniknęli...błagałam...i wtedy to zrobiłam. Sama nie zauważyłam, kiedy to zrobiłam. Ja...użyłam tej magii. Wciąż pamiętam, jak ten napis wyglądał...srebrzysty...Po prostu...oni zniknęli. Ale z nią... - pozwoliła jej się wypłakać. Nie chciała dłużej męczyć przyjaciółki, zamiast tego zabrała się za przeglądanie książki. Tak, jak myślała...wszystkie teksty spisane ręcznie, z drobnością. Niekiedy przejawiały się rysunki danych scen, wskazujące na gatunek: fantasy. Książka sama w sobie prosiła, by ktoś ją przeczytał - Levy na pewno nie pozwoli jej zatrzymać. A Lucy musiała to uszanować. Przewróciła na sam koniec - początkowo nic, tylko krótki epilog, spisany wierszem na środku...chwila...Wydawało jej się, że coś tam zauważyła. Mała, pożółkła karteczka, starannie zawinięta i wciśnięta. Prawie wtapiająca się w całokształt. Sięgnęła po nią, odkładając książkę i powoli rozwijając liścik. Sama Levy, zaciekawiona, przerwała płacz, przysuwając się bliżej, by doczytać tekst. - Skąd to masz?
- Było w książce... - odpowiedziała, dochodząc do sedna. Pomyślała, że lepiej będzie, jeżeli to Levy przeczyta pierwsza. Przekazała jej kartkę, niebieskowłosa zaczęła czytać. Niekiedy jej waga drgała nienaturalnie. Niekiedy jej oczy przymrużały się, powstrzymując łzy. Niekiedy jej policzki same się czerwieniły...
Droga Levy,
wiem, że gdy teraz to czytasz, minęło już sporo czasu...możliwe, że nawet nigdy nie dojdziesz do tego listu. Możliwe, że nigdy już nie wrócisz do naszego rodzinnego domu. Zrozumiem to - nie masz, po co. Nic tam nie pozostało. Zero pamiątek, nic. Po prostu nic...Jedynie pustka i samotność. Możliwe, że znalazłaś nowych przyjaciół, zaczęłaś nowe życie. Żałuję, że nie mogę wieść go razem z Tobą. Najgorsze jest to, że - jeżeli jednak odnalazłaś książkę i wiadomość - nigdy mi nie wybaczysz tego, czego dowiesz się w późniejszej części listu. Rozumiem. Naprawdę. Rozumiem. Specjalnie zabroniłam Ci wchodzić wtedy, do ogrodu, z dwóch powodów. Przede wszystkim, by Oni nie dorwali Ciebie w swoje ręce. Nie wytrzymałabym ze świadomością, że mojej małej córeczce może stać się jakaś krzywda...Nie. To nie do pomyślenia. Drugim powodem jest list. "Błękitna Róża", książka, którą teraz zapewne czytasz (lub nie)...nigdy nie miałaś okazji. Miałaś ją wpierw odkryć, poznać, a na sam koniec znaleźć list.
Tamtego wieczoru, gdy zniknęłam, powiedziałam Ci o moim zatargu z Mrocznymi Magami. Część, to prawda - faktycznie, z Magami miałam problem. Ale nie byli oni mroczni. Nie należeli nawet do gildii. Było ich kilkoro - wśród nich ten mężczyzna. Zielone włosy, niezwykła siła...magia bogów...Nie wiem, do czego mnie potrzebowali. Po prostu mnie zabrali. Unieruchomili tak, że przypominałam kogoś...martwego? Nie wiem, jak Twoja młoda duszyczka to odebrała. Według nich, miałam wielką, magiczną moc. Taką, jakiej potrzebowali. Nie zgodziłam się, wiedziałam, do czego dojdzie.
Przepraszam. Wiedz jednak, że być może jeszcze żyję...ale nie na pewno. List był pisany przed atakiem Magów na nasz dom. Wszystko, co opisałam...ja o tym wiedziałam. Wiedziałam, że przyjdą. Że będą imitować moją śmierć, byś Ty w to uwierzyła.
~ Saphira.
- Levy? Levy...wszystko w porządku?
- Ona...żyje...
~ * ~
- Jak ja nienawidzę lochów...
Kiedy ostatni raz Minerva zabawiała w tych korytarzach? Nie pamiętała - możliwe, że nigdy nie postawiłaby tu nogi, gdyby nie te plany ojca...A raczej jej osobiste plany. Ona i Jiemma mieli podobne ambicje - zniszczenie Fairy Tail. Doprowadzenie do ich upadku. By nigdy się już z niego nie podnieśli, jak to teraz robią. By to Sabertooth było na szczycie...przynajmniej dotąd sięgały cele Mistrza. Minerva od zawsze uważała siebie za królową - i wcale się z tym nie kryła. Zasługiwała na ten tytuł bardziej, niż...niż może na przykładzie Hisui, ta głupia księżniczka? Tym bardziej uważała, że...eh, oddałaby wszystko, żeby zostać córką króla, a nie tego głupiego starca...
- Panienko, nie powinnaś tutaj wchodz...
- Milcz. - jedno słowo wystarczyło, by straże zostawiły ją w spokoju. Do lochów mogli wchodzić tylko Magowie, mający pozwolenie. Do takich zaliczał się...w sumie, tylko Jiemma. I on nie zaglądał zbyt często do więźniów. Dla niego są gatunkiem ludzi słabych. Słabych, bezbronnych, którzy nie potrafią wykorzystać daru, jakim jest magia. Czuła obrzydzenie, stępując po wydeptanej ścieżce i widząc te wszystkie klatki. Niektórzy więźniowie na jej widok zaczęli ukrywać się w najdalszych zakamarkach pomieszczeń. Byli też tacy, którzy błagali o litość. Jeszcze inni patrzyli na Minervę ze zobojętnieniem na swój los, bez ratunku. W końcu doszła do upragnionego miejsca - celi, zajmowanej przez dziewczynkę oraz kobietę, fizycznie przypominającą już staruszkę. Faye i Saphira. Druga z czarodziejek wybudziła się z drzemki, słysząc stukot obcasów "gościa". Sam gość nie wywołał na niej przyjaznego wrażenia.
- Czego tu chcesz? - spytała srogim tonem, powstając z leżącej pozycji i zbliżając się do krat. Minerva nie miała w sobie litości do takich "stworzeń", jak ona - robiła z nimi, co tylko zechciała i kiedy zechciała. Wyciągnęła do przodu prawą dłoń od jej wewnętrznej strony i szybkim ruchem zwróciła ją w kierunku ściany. Niewidzialna siła pchnęła Saphirę prawie identycznie, jak wskazała "Panienka" - odepchnęła się od jaskiniopodobnego tworu, padając na ziemię. Faye pisnęła jej imię z przerażeniem, podbiegając do mentorki i sprawdzając możliwe obrażenia. Ostry fragment ściany, o który najwyraźniej uderzyła, zdołał rozerwać materiał stroju przy lewym ramieniu, tworząc w tym samym miejscu krwawiącą ranę. Niestety - Wodni Smoczy Zabójcy nie mieli leczniczych zdolności. Faye zaczęła daremne próby zatamowania krwotoku - nim jednak je zaczęła, Minerva wykonała kolejny manewr. Tym razem kierując czarodziejkę ku sufitowi. Tak, jak poprzednio, nim opadła bezwładnie w dół, uderzyła we wskazane miejsce, tworząc nowe rany.
- Przestań! - czarnowłosa dziewczynka chwyciła drobnymi dłońmi za kraty, twarzą zbliżając się do Minervy na tyle, na ile krępacja jej pozwalała. Zaczęła zalewać się łzami. Bądź, co bądź - wciąż to dziecko. Szablozębna przez moment zastanawiała się, jak zareagować - ma przystępować do dalszej fazy swojego planu? Czy może od razu wbić tą smarkulę w ostrzejszy fragment budowli, by wykrwawiła się na śmierć? Nie, nie, nie...to by pogrzebało nie tylko gildię, ale także ją. Z dwojga złego, to ona wolała ocaleć. Saphira leżała bezwładnie - straciła przytomność?
- Nie jestem tu po walkę. - oznajmiła z wyrachowaniem Minerva, unosząc lewą rękę w górę na kilka sekund. To wystarczyło, by kawałek gruzu obok zawalił się, tworząc coś na rodzaj "krzesła". Z wyprostowaną postawą zajęła na nim miejsce, zakładając nogę na nogę. Uśmiechnęła się jakby zachęcająco do Faye. - Może usiądziesz?
Jasnozielone oczy wodziły po Minervie przez okres...co najmniej minuty. Nie ufała jej. W tym świetle, przedstawione zostały, jako kontrasty. Faye - drobna, wychudzona wręcz dziewczynka w sukience, której na pewno już nigdy porządnie nie dopierze. Plamy po tygodniach, może i miesiącach spędzonych w klatce bez środków do życia, dadzą po sobie znać. Jest jeszcze Minerva - przedstawiana, jako piękna córka Mistrza, z dumą ukazująca wyrysowany na liliowej kreacji tygrysa, utworzonego z połyskujących, szkarłatnych linii. Jak królowa, pomyślała z niechęcią.
- Więc czego chcesz? - spytała znacznie spokojniej, przysiadając na swojej ulubionej i zresztą jedynej skałce. Wydawała się spięta - ona taka była. Niecodziennie córka tego okrutnego porywacza odwiedza Cię w Twoim więzieniu. Czyżby kłopoty? Minerva okręciła sobie wokół palca cieńszy kosmyk włosów, mrucząc coś cicho i niezrozumiale.
- Wiesz, faktycznie, na pierwszy rzut oka jesteś niczym innym, jak bezbronnym...kruchym...dzieckiem. Bez władzy. - i tylko tyle chciała jej powiedzieć? Że jednak jest osobą bezużyteczną dla tej chorej gildii!? - Ale wiesz, Twoją "przyjaciółkę" schwytano wiele lat temu. - wskazała palcem na nieprzytomną Saphirę. Wyglądała, jakby miała się zaraz wykrwawić...ale może Minerva nie będzie aż tak zła i...Żmudne nadzieje, odpowiedziała sobie samej Faye. - Pamiętam tamte czasy...byłam może dopiero w Twoim wieku, a ten palant, Orga nawet nie należał do Sabertooth. - wszystkie te słowa mówiła z niebywałym spokojem, wciąż się uśmiechając. Przerażające. - Nie, nie, nie...Był takim samym łamagą, jak oni wszyscy. Był nikim. Nikt nie wiedział, skąd zwyczajny uchodźca, uciekinier, posiada tak potężną magię. Obiecaliśmy go nie wydać w zamian za odnalezienie czegoś, co kiedyś nam się przyda. Orga naprawdę musiał mieć dar, skoro przyprowadził właśnie ją. Czy ktokolwiek wiedział, że wkrótce będzie kimś istotniejszym, niż wypalona Smocza Zabójczyni? - chciała jej przerwać. Chciała przerwać te bezpodstawne oszczerstwa. Nie miała, jak. - Nikt. Cóż, w każdym bądź razie wychodzi na to, że obie jesteście mi...przepraszam, nam...potrzebne.
- Co masz na myśli? - jej głosik stał się nagle cichy i pozbawiony pewności. Ta kobieta...znowu zachichotała ze złośliwością. Miała teraz jedno marzenie - mam w poważaniu, czy tu zostanę, czy nie, niech ta wkurzająca "Panienka" sobie pójdzie.
- Fairy Tail - każdy zna tą gildię, Ty nie jesteś wyjątkiem. Nawet, jeśli spędziłaś tu...trochę czasu. Zważając na to, że od niedawna funkcjonują, jak "należy". - oznajmiła. Wypowiadając nazwę, jak i wszelkie osiągnięcia tego stowarzyszenia, nie mogła powstrzymać swojego rodzaju agresji. Uśmiech zniknął...ale tylko na moment. - To, co Saphira straciła i co u nich jest, to jedno. Ale...Ciebie powinna bardziej obchodzić Twoja... - przybliżyła swoją twarz do krat i spojrzała prosto w oczy Faye. Jasnozielone, pełne nadziei rywalizujące z przeszywającym, leszczynowym spojrzeniem. Zwycięzca - wiadomy. - Amanda. Twoja kochana siostrzyczka, której nie miałaś okazji bliżej poznać nie żyje...właśnie przez nich. - milczała. Na zewnątrz przypominała twardą skałę, w środku - fala rozpaczy przechodziła z coraz większymi, i większymi skutkami...aż rozpacz przemieniła się w złość. Kolej szła dalej, przeobrażając się w gorsze uczucia. Pozwoliła jej kontynuować. - Kilka miesięcy temu mieli misję, dotyczącą grupy, do której "Amandzia" należała. Cóż, zaatakowali ich i...to by było na tyle. Gdyby nie oni, Amanda może by przeżyła, a jej psychodeliczna "matka" nie doprowadziłaby do zgonu. A wiesz, dlaczego do tego doprowadziła? Ponieważ Fairy Tail ją sprowokowało. Namąciło jej. A gdy na tą krótką, krótką chwilę, zaledwie parę sekund straciła rozum...niepozorne wydarzenia niosą tragiczne skutki. Sama rozumiesz, ta parszywa gildia przynosi tylko nieszczęście. - powstała, otrzepując tył sukni od jaskiniowego pyłu i powolnym krokiem zawracając - Mam nadzieję, że postąpisz mądrze... - nim oderwała się z zamyślenia, Minervy już nie było.
~ * ~
Mijały kolejne godziny.
Słowa Minervy ciągle dudniły jej w głowie, niczym ten jeden rytm, którego już nie zapomni. Nigdy. "Nie żyje...właśnie przez nich." Przez kogo, przez Fairy Tail? "Gdyby nie oni, Amanda może by przeżyła..." Jak mogli do tego doprowadzić? "...a jej psychodeliczna "matka" nie doprowadziłaby do zgonu." A jak te słowa miała rozumieć? Kto ją w końcu zabił - "matka", czy Fairy Tail? "Ponieważ Fairy Tail ją sprowokowało." Wyobrażała sobie tą scenę. Kwatera Torpid Nightmare, spowita całkowitym mrokiem. Kilkoro, jak nie kilkanaście Magów walczyło na przeciwko sobie. Jedyne światła dawały mieniące się kolorami okręgi zaklęć, znikające tak szybko, jak tylko się pojawiły. Jedynym hałasem zaś były komendy. I krzyki. Krzyki bólu. "A gdy na tą krótką, krótką chwilę, zaledwie parę sekund straciła rozum..." Ktoś z Fairy Tail podchodzi do "matki". Zaczyna się walka, prowokuje ją. "Matka" traci nad sobą panowanie. Amanda kręci się w pobliżu. I niespodziewanie - zamiast atakującego - to ona zostaje ofiarą. "Niepozorne wydarzenia niosą tragiczne skutki." Prawda? Czy może fałsz? "Sama rozumiesz." Rozumie. "Ta parszywa gildia przynosi tylko nieszczęście". Nieszczęście...nieszczęście...nieszczęście...
- Miałaś rację, "Królowo". - syknęła szeptem, kuląc się przy kratach - Przynoszą tylko nieszczęście. - dodała z pomrukiem, opierając głowę o ścianę. Skały, ślady po "miejscu" Minervy, wciąż pozostawały w nieładzie. Straże wydawały się tym nie przejmować. Jakby takie zachowanie było zaledwie codziennością.
- Ona nie ma racji.
Saphira wprawdzie odniosła tego dnia największe skutki na zdrowiu fizycznym. Faye nie wiedziała, jakim cudem zatamowała krwawienie z zadanych przez córkę Mistrza ran - podobno Smoczy Zabójcy nie mogą uzdrawiać samych siebie. Żaden Smoczy Zabójca, poza Niebiańskim, nie może uzdrawiać. Ubranie kobiety przesiąknęło czerwienią, jej karnacja stała się bledsza, niż wcześniej. Mimo to, Faye nie uważała jej za jakoś szczególnie zranionej. Taką osobą była właśnie ona - niegdyś bezbronna, teraz w dodatku zaopatrzona we wiedzę, która miała dwie strony. Pierwsza - smutek. Druga - nienawiść. Może jeszcze dodatkowa, ukryta trzecia - chęć zemsty.
- Próbuje Cię zmanipulować...
Nie słuchała jej.
Wiedziała, jaki cel ma jej życie. Po co się urodziła.
Musi zniszczyć Fairy Tail.
Choćby za cenę życia...
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
I want go back to my chapter, thank you very much!
Mamy więc majowy weekend - jak zamierzacie go spędzić? U mnie póki co trwa niezbyt długi remont domu, w dodatku pogoda się na mnie obraziła, gdyż ciągle pada deszcz. A przynajmniej się na to zbiera,
No więc, jestem po pisaniu rozdziału XL (coraz gorsze te rzymskie cyfry...) - pełnego walk i poniewierania ludźmi. It's something, what I love. *o* Prócz tego - mam nowy paring. Mianowicie, Lyon x Cherry. Wiem, wiem, że to trochę pedofilia, ale czyż oni nie są słodcy? *o* Mimo to, dalej shippuję Lyon x Ultear. xD Nowy rozdział pojawi się niedługo. :3
Lyon x Cherry to prawie jak Doranbolt i Wendy... nie, Dorcio to jeszcze większy pedofil xD A wampiry, hmm.. w twoim wykonaniu wszystko może okazać się świetne! Poza tym czytałam już gdzieś o nich na blogu z FT (chyba u Misaki) i wyszło super, więc nie mam nic przeciwko jakby i tu się znalazły :D Co do rzymskich liczb - radzę przenieść się na zwykłe, bo będzie tylko co raz gorzej (wiem co mówie O.o). No ale przejdźmy do rozdziału : Jak czytałam o Levy zatrzymałam się na dłużej przy imieniu Sharpia...po chwili mnie olśniło i zaszokowało zarazem, potem jak jeszcze się okazało, że ową kobietę porwał zielonowłosy facet.. Oga, ty draniu... Minerva oschła sucz <3 Kocham ją za to xD Choć szkoda, że młodej wszczepiła tak negatywne uczucia... Przynajmniej będzie się działo ^.^
OdpowiedzUsuńI co najważniejsze... ty chyba nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwać swoim bezbłędnym stylem pisania - masz mi kiedyś napisać książke, rozumiesz? Bo aż szkoda, żeby taki talent się zmarnował :*